Audrey Magee, Kolonia [Wydawnictwo Poznańskie]

 

Audrey Magee, Kolonia [Wydawnictwo Poznańskie]

Mam ostatnio bardzo dobry czytelniczo czas. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy wyczucia, ale rzadko rozczarowują mnie książki, z którymi wiążę jakieś nadzieje. I to niezależnie od gatunku. Kolonię Audrey Magee zapragnęłam przeczyta w chwili, gdy poznałam zarys fabuły, licząc na literackie przeżycie i po raz kolejny się nie pomyliłam. 

1979 rok. Jedna z irlandzkich wysepek.

Anglik Lloyd jest malarzem. Na wyspę przybywa w poszukiwaniu wyjątkowego światła i przestrzeni. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało jego weny.

Francuz Jean-Pierre Masson jest językoznawcą. Na wyspę przybywa, żeby badać dialekt jej mieszkańców. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało wyników jego badań.

Irlandczycy z zainteresowaniem przyglądają się spotkaniu tych dwóch osobowości. Niektórzy dziwią się przybyszom, inni irytują ich nachalną obecnością, a jeszcze inni wiążą z nimi nadzieje na lepsze jutro.

Tymczasem w ogarniętej wojną domową Irlandii dochodzi do eskalacji przemocy i niemal codziennie giną niewinni ludzie.

Ta powieść oczarowała mnie bez reszty - językiem, sposobem obrazowania, tematyką i sposobem jej ujęcia. Jest interesująca zarówno na płaszczyźnie czysto fabularnej, jak i w polu refleksji, do których niechybnie prowadzi lektura.

Urzekający jest spokój, którym tchnie ta wyspiarska historia. Jest to jednak spokój kożucha na mleku - tej marszczącej się i falującej powierzchni, pod którą wszystko zbliża się do wrzenia. Nie inaczej wygląda sytuacja na wyspie - pozorna sielskość i swojskość, z którą obcują dwaj goście ze świata zewnętrznego, też jest pełna podskórnych napięć. Jawne scysje, do których dochodzi na linii malarz - językoznawca to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Napięcie jest coraz bardziej odczuwalne także między wyspiarzami, którzy mają swoje, nie zawsze zbieżne, oczekiwania i pragnienia.

Magee pięknie maluje słowami, tworząc pejzaż wyspy - z jej surową przyrodą i majestatycznymi klifami -  i portretujące jej mieszkańców, prostych, żyjących w odosobnieniu ludzi, którzy są znacznie ciekawsi niż mogłoby się wydawać. Stara się uchwycić ich indywidualność, odartą z wyobrażeń przybyszów z zewnątrz.

Autorka urozmaica narrację, nadając odmienną poetykę fragmentom skupionym wokół Lloyda i tym skupionym wokół Massona. Choć wciąż mówimy o narracji prowadzonej w trzeciej osobie, to jednak kiedy uwaga narratora skupia się na Lloydzie, narracja staje się bardziej poetycka, naśladuje trochę przepływ myśli artysty, który patrzy na życie trochę jak na sceny, które można sportretować i zatytułować. Kiedy zaś uwaga skupia się na Massonie, staje się odrobinę bardziej jak akademicki wywód, który zresztą odtwarza, imitując przygotowywaną przez językoznawcę dysertację. 

Jednocześnie fabularne fragmenty obrazujące wydarzenia na wyspie przetykane są krótkimi wstawkami, które suchym, reportażowym tonem przywołują zapisy zamachów i nasilającej się przemocy w brytyjsko-irlandzkim konflikcie, który zbiera krwawe żniwo po każdej ze stron. Te wydarzenia wydają się tak oderwane od życia na wyspie, że wręcz nierealne, jednocześnie w małym wyspiarskim tygielku również ten konflikt staje się widoczny, a odosobnienie nie oznacza  całkowitej izolacji.

Powieść Magee silnie koncentruje się na relacjach - tych pozornie tylko prostych, bo rodzinnych, ale też między wyspiarzami i przybyszami z zewnątrz oraz między samymi przybyszami. Każda z tych relacji, choć w różnym stopniu uwypuklona, jest na swój sposób interesująca. Najbardziej dynamiczna jest relacja między angielskim malarzem i francuskim językoznawcą. W ich sporach na temat wyspiarzy i współegzystowania na wyspie wybrzmiewają w pełni echa kolonializmu, ale też próba krytyki, maskująca fakt, że tak naprawdę obaj panowie pochodzą z nacji kolonizatorów. Co ciekawe, algierskie pochodzenie Massona zdaje się dawać mu prawo do krytyki, jednak fakt, że badając inny język niż ten własnych przodków każe baczniej przyglądać się jego czynom i słowom.

Obie postaci cudzoziemców są bardzo ciekawie nakreślone. I obaj oni w pewien sposób próbują narzucić swoje wyobrażenia wyspiarzom - Lloyd wykorzystując prace młodego Jamesa do własnych artystycznych celów i mamiąc go obietnicami o lepszym życiu, Masson próbując wymusić na otoczeniu posługiwanie się wyłącznie językiem irlandzkim w imię idei, ale nie dopuszczając do siebie myśli o tym, czego chcą sami Irlandczycy. 

Magee nie tylko portretuje życie na wyspie, ale w ciekawy sposób pokazuje wszystkie te drobne koszty, jakie niesie ze sobą kolonializm i imperializm. Nie tylko związane z wynarodawianiem mieszkańców i utratą kulturowego dziedzictwa, ale też usilnym upychaniem wszystkich w formie narzucanych wyobrażeń. W tym świecie to przybysze z zewnątrz czują się uprawnieniu do oceniania autochtonów, prezentując poczucie wyższości nawet pod pozorną uprzejmością i kulturą.

To cudzoziemcy zdają się dominować w opowieści, jednak autorka dba o to, żeby zajrzeć pod podszewkę wyspiarskiego życia, pokazując pęczniejące napięcia między członkami rodziny, niewyrażone potrzeby, życie w cieniu oczekiwań innych osób, nie tylko tych z zewnątrz. Tu również aż kipi od emocji i małych osobistych dramatów, których nikt z zewnątrz nie jest w stanie dojrzeć, choćby goście uważali się za spostrzegawczych i przenikliwych.

Trudno mi było nie uciekać myślami w czasie lektury do świetnego filmu Duchy Inisherin w reżyserii Martina McDonagha, który również koncentruje uwagę na historii w obrębie małej, oddzielonej społeczności, z echami brytyjsko-irlandzkiego konfliktu w tle. Także w Kolonii mamy zastosowany podobny zabieg, kumulujący echa większego konfliktu i uwidaczniający je w mniejszej skali osobistych przeżyć, relacji i emocji. Tam jednak, gdzie McDonagh podkreśla absurdalność sporu niegdysiejszych przyjaciół, Magee pokazuje, że każdy, choćby pośrednio, jest w ten konflikt uwikłany, a imperializm wciąż cieniem kładzie się na emocjach kolonizatorów i kolonizowanych. Autorka świetnie podkreśla proces kulturowego zawłaszczania, który dokonuje się nie tylko z egoistycznych pobudek (jak u Lloyda wchłaniającego pomysły młodego wyspiarza), ale też pod pozorem altruistycznych intencji, sprowadzających wyspiarzy do roli konstruktu realizującego nie własne potrzeby kultywowania języka, a zewnętrzne idee (wszak Masson usilnie próbuje przeforsować ideę językowego skansenu, odmawiając Jamesowi prawa do mówienia po angielsku i nieużywania irlandzkiego imienia).

Język pełni w tej historii bardzo ważną rolę i jego historii - za pośrednictwem analiz Massona - poświęca Magee sporo miejsca. Pokazuje, że odrębność językową można traktować niczym broń, mur oddzielający swoich od obcych, jednocześnie skazując się na pewien rodzaj wykluczenia. Ale też udaje jej się uchwycić, jak bardzo to, co miało być przedmiotem badań, może zostać zamienione w opresyjnie narzucane narzędzie i jak łatwo ulec pokusie własnych wyobrażeń. Magee pokazuje, że język, który się nie zmienia, prowadzi do wykluczenia, a jego ewolucja jest nieodłączna wszędzie tam, gdzie dochodzi do styku kultur.

Książka aż kipi od pozornie mało znaczących scen pełniących w opowieści Magee funkcję symbolu, punktu wyjścia ku znacznie bardziej globalnej i uniwersalnej refleksji - nad oryginalnością sztuki (Lloyd odtwarzający obrazy Gauguina z irlandzką modelką), kulturowym zawłaszczeniem (malarz podpatrujący prace młodego artysty i przenoszący jego pomysły na swoje prace), konfliktami między imperiami toczącymi się o zasoby podbitych ludów (obserwowany przez wyspiarzy spór o torf między Lloydem i Massonem) itp. Jest zresztą w tym ujmowaniu symboliki naprawdę świetna - udaje jej się wpleść sceny w tkankę powieści z całą naturalnością i swobodą, tak żeby nic nie zaburzało płynnego rytmu lektury.

Jestem zachwycona tą powieścią. Urzeczona melodyjnym rytmem, w którym dobrze wybrzmiewają różne tony opowieści. Wrażenie zrobiło na mnie umiejętne budowanie napięcia, które pod kożuchem sielskości narasta do poziomu wrzenia. Jednak tym, co cenię sobie najbardziej jest fakt, że książkę można z powodzeniem czytać na dwóch różnych poziomach i w obu jest równie interesująca. Na podstawowym, fabularnym poziomie mamy tu ciekawą, wciągającą opowieść o pełnych pychy i przekonanych o swojej wyższości przybyszach "z zewnątrz" i patrzących na nich z mieszaniną pobłażania, ale i krytycyzmu wyspiarzach. Na poziomie symbolicznym mamy tu natomiast do czynienia z powieścią, która prowadzi do wielu refleksji związanych ze sztuką, językiem, ale przede wszystkim z kosztami imperializmu i przekonaniem jednych ludzi, że mają prawo decydować o tym, jak mają żyć inni. Świetna książka, która łączy w sobie łatwo przyswajalną narrację z głębią przekazu i nienarzucająca interpretacji. Ta historia zostanie ze mną na długo.

Autor: Audrey Magee
Tytuł: Kolonia
Tłumacz: Dobromiła Jankowska
Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Egzemplarz recenzencki.

Komentarze

Popularne posty