Annie Proulx, Kroniki portowe [Wydawnictwo Poznańskie]
Bardzo cenię sobie wznowienia książek, które są jak druga szansa, by znaleźć czas dla lektury z różnych względów zbyt długo odkładanej na bok. Albo sięgnięcia po książki, które zwyczajnie przegapiliśmy. I choć kilka lat temu zwróciłam uwagę na Kroniki portowe Annie Proulx, to dopiero teraz po powieść sięgnęłam.
Ktokolwiek poznałby życiorys Quoyle’a, od razu zgodziłby się, że to mężczyzna skazany na niepowodzenia. Urodzony w Ameryce, spędził dzieciństwo na przeprowadzkach ze stanu do stanu. Szybko zyskał miano indywidualisty, bo stronił od rówieśników, ale jeść lubił za dwóch. Jakoś przeczołgał się od dwudziestki do trzydziestki, imając się różnych prac, a kiedy wreszcie się zakochał, skończyło się to złamanym sercem.
Teraz, jako wdowiec z dwójką dzieci, wraca na Nową Fundlandię. Pochodzi z tej wyspy, ale czuje się tutaj obcy. Wszystko się zmienia, gdy dostaje pracę w lokalnej gazecie w dziale „Kroniki portowe” i znajduje… walizkę. Historię Quoyle’a czyta się jak przejmującą powieść awanturniczą, która pochłania i wciąga z każdą kolejną stroną niczym morskie fale. To uniwersalna historia o tym, że do zmiany nie trzeba wielkich rewolucji, ale otwartości na to, co przynosi los.
Mam wobec powieści mieszane uczucia. Z jednej strony czytałam z zaciekawieniem, z drugiej nie do końca potrafię ująć w słowa, co jest w niej wyjątkowego i czego mi zabrakło. Niemniej nie żałuję spędzonego nad nią czasu, choć potwierdza się moja teoria, że nieco bliżej mi do powieści nagrodzonych Bookerem niż Pulitzerem.
To powieść, która doskonale mieści się w wymyślonej przeze mnie kategorii "wielkich amerykańskich powieści o sprawach beznadziejnych". Bo miezeria i beznadziejność to coś, co przenika fabułę na wskroś. Autorka, jak wielu innych pisarzy wpisujących się w ten nurt, pochyla się nad ludźmi z marginesu, choć chodzi nie tyle o przestępczy półświatek, ile o ludzi bez przyszłości i perspektyw.
Główny bohater jest takim właśnie człowiekiem, od dziecka doświadczającym głównie bólu i odrzucenia. Zawsze nie dość dobrym, częściej pogardzanym, wiecznie szukającym swojego miejsca. Jego los odbija codzienność wielu i pokazuje, że czasem trudno nawet śnić o amerykańskim śnie. Poczucie wyobcowania, niedopasowania czynią z niego wieczną ofiarę. Trudno o kimś takim powiedzieć, że jest stworzony do przykuwania uwagi czytelnika, a jednak to Quoyle jest w tej historii protagonistą. I jego trudne losy stanowią oś całej opowieści. A tym, co nas do bohatera przyciąga, jest jego poczciwość. Dzięki niej czytelnik ma chęć pochylić się nad jego losem i kibicować mu w zmaganiach z losem.
Poznawszy jego przeszłość, która odciska się piętnem na osobowości bohatera, podążamy wraz z nim na Nową Funlandię, do małej rybackiej wioski, w której Quoyle próbuje znaleźć bezpieczną przystań dla siebie i swojej rodziny. Życie tu jest surowe jak sama Nowa Funlandia, a autorka doskonale oddaje klimat wyspy i życia jej mieszkańców. Ich szara codzienność pełna małych wielkich spraw i trosk jest przygnębiająca i zachwycająca zarazem. Dla bohatera błaha rubryka, którą zaczyna redagować, staje się zarazem drogą do zbudowania poczucia własnej wartości. A przynajmniej poczucia, że może je mieć.
Quoyle to postać, która porusza. Nieporadny olbrzym o dobrym sercu, raz po raz wdeptywany w ziemię przez bliskie osoby - ojca, brata, a potem żonę - budzi współczucie. Dojmująca samotność, którą z taką empatią nakreśliła autorka, rozświetla wreszcie drobny promyk nadziei, którego chwytamy się równie desperacko jak Quoyle. A potem z drżeniem serca odkrywamy, że w otoczeniu życzliwych ludzi, niespodziewanie chętnych, by przyjąć go do swojego grona, mężczyzna rozdarty i rozedrgany zaczyna nabierać wyrazu, wyostrzają się jego kontury, a on sam rozkwita.
Nie mniej ciekawą od Quoyle'a postacią jest jego ciotka. Agnis pojawia się niespodziewanie i staje się spiritus movens przemiany bratanka. Zabierając go na Nową Funlandię, daje mu szansę na nowe życie, a jednocześnie sama mierzy się z demonami z przeszłości. Relacja mężczyzny i kobiety jest interesująca i wymyka się prostym definicjom, choć można by nazwać ją szorstką życzliwością. Nie ma w niej przesadnie czułych gestów, wielkich słów czy deklaracji. Ale - mimo tarć - jej podstawą są milcząca życzliwość i wsparcie. Oboje dają sobie namiastkę spokoju i stabilizacji, jakiej im w życiu tak bardzo brakowało.
Wydarzenia składające się na fabułę bywają mniej lub bardziej spektakularne, przetykane nitkami surowej, szarej codzienności. Tym, co wypełnia szkielet zdarzeń, jest przede wszystkim samotność życiowych rozbitków, którzy mkną przez życie jak niesione prądami szczątki okrętów. Tacy ludzie czasami rozbijają się o skały, ale czasem znajdują ramiona wciągające ich do bezpiecznego doku. W tym samotnym świecie tak istotne są nawiązywane relacje - i te w ramach rodzinnych więzów, i te między obcymi, którzy otwierają się na siebie. Proulx bada je z wyczuciem, napręża i poluźnia, odmalowując prawdziwie i z empatią. To, co łączy ludzi lub ich dzieli, zawiera się w ich czynach, nie w słowach, bo często sami nie potrafią powiedzieć, ile dla siebie znaczą.
Styl autorki jest surowy i oszczędny w środki wyrazu, tak doskonale pasujący do atmosfery portowego miasteczka targanego wiecznie zimnym wiatrem i wyspy obmywanej przez zdradliwe prądy. Nie ma tu miejsca na tanie chwyty czy ckliwe sceny, choć niektóre zdarzenia z życia bohatera są nakreślone grubą kreską. Losy bohaterów powieści są jak splątane liny, ale - co pięknie oddaje autorka, posługując się metaforyką żeglarskich węzłów - czasem te splecione życiowe drogi to najlepsze, co nas może spotkać na tym nieprzyjaznym świecie.
To książka, która może wydawać się przygnębiająca, ale potrafi zachwycić jak pięknie odmalowany przez autorkę nowofundlandzki krajobraz. Jak on surowa, ale i niepozbawiona nadziei. Jest opowieścią o życiowych rozbitkach, którzy wciąż muszą stawiać czoła przeciwnościom losu. Opowieścią o ludziach, którzy upadają, ale też uparcie brną dalej. O samotności i międzyludzkich relacjach. Realistyczna i na swój sposób poetycka. Mam trochę wrażenie, że zabrakło w niej jakiegoś dopełniającego akcentu, ale może właśnie taka miała być, niedomknięta jak los samego Quoyle'a. Porusza w niej siła wpisana w ludzkie słabości, drobne piękno w przesyconym mizerią świecie. Bardzo lokalna, skupiona na konkretnym miejscu, ale potrafiąca uchwycić to, co uniwersalne. Proulx zdaje się mówić, że życie daje i odbiera nadzieję, ale wciąż zostawia otwartą furtkę, linę, za którą można chwycić, kiedy się tonie. Warta uwagi, świetnie napisana historia.
Autor: Annie Proulx
Tytuł: Kroniki portowe
Tłumacz: Jędrzej Polak
Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie
Egzemplarz recenzencki
Komentarze
Prześlij komentarz