Ewa Winnicka, Dionisios Sturis, Władcy strachu. Przemoc w sierocińcach i przełamywanie zmowy milczenia [Znak Literanova]
2 funty! Gdyby nie te 2 funty,
miałabym inne, normalne życie!
Kiedy w połowie 2019 roku czytałam reportaż Ewy Winnickiej i Dionisiosa Sturisa pt. Głosy, wiedziałam, że autorzy znaleźli na wyspie Jersey temat na kolejną książkę. Potem miałam przyjemność wziąć udział w spotkaniu z panią Winnicką w Toruniu, na którym zdradziła nieco więcej o tym, nad czym razem pracują. I zyskałam pewność, że muszę, po prostu muszę tę kolejną książkę przeczytać. I wreszcie się doczekałam. Teraz jestem po lekturze i wiem, że warto było czekać.
Władcy strachu są reportażem poświęconym - podobnie jak Głosy - wyspie Jersey, skrawkowi lądu u wybrzeży Normandii zamieszkanemu przez 100 tysięcy ludzi. Jersey jest demokracją parlamentarną formalnie podległą Wielkiej Brytanii - królową reprezentuje tu gubernator. Jednak wyspa ma własny system prawny i finansowy, a w ciągu ostatnich 70 lat stała się rajem podatkowym. To narzędzia rynku finansowego są priorytetem władz, które skłonne są zagłuszyć wszystko, co w ich mniemaniu zagraża interesom Jersey.
Kiedy na jaw zaczęły wychodzić makabryczne opowieści o przemocy fizycznej i seksualnej wobec wychowanków państwowych instytucji, nikt u władzy nie był zainteresowany wyjaśnianiem spraw, śledztwami czy ogólnie - sprawiedliwością dla ofiar. Zaangażowani w tropienie sprawy policjanci, ale też sami byli, dorośli już wychowankowie, na drodze do osądzenia i ukarania sprawców napotykali same przeszkody, a elita wyspy bardzo starała się sprawę wyciszyć lub umniejszyć jej skalę. Winnicka i Sturis postanowili oddać głos tym, którym głosu odmówiono, i nie pozwolić sprawie ucichnąć.
O tym, że to emocjonalnie ciężka lektura, nie muszę chyba nikogo przekonywać, ale kto czytał reportaż Głosy, a także "solową" książkę pani Ewy - Był sobie chłopczyk - wie, że temat zostanie potraktowany z dociekliwością i szacunkiem. Bo tu nie ma miejsca dla łowców sensacji, ale potrzeba ludzi empatycznych, a przy tym zdeterminowanych. I oboje autorzy stanęli w moim odczuciu na wysokości zadania.
Winnicka i Sturis kolejny raz wybrali się na Jersey, by zgromadzić jak najwięcej informacji o sprawie fali przemocy fizycznej i seksualnej w instytucjach opieki nad nieletnimi. Jednak by w pełni zrozumieć tę historię, konieczna jest podstawowa wiedza o Jersey. Czytelnicy Głosów już co nieco wiedzą, ale autorzy zadbali o "rys polityczny" dla nowych odbiorców, bo tylko znając podstawy jerseyskiego systemu prawnego można spróbować zrozumieć to, co wydarzyło się w sprawie. Tuż po wprowadzeniu w system prawny, dostajemy też dokładną listę "miejsc akcji", która ułatwia czytanie reportażu, a autorom pozwala raz za razem unikać wyjaśniania, czym są poszczególne instytucje.
Autorzy gromadzili relacje ofiar - niektóre za pośrednictwem zapisów, niektóre z bezpośrednich rozmów, starali się dotrzeć do najważniejszych policjantów, którzy pracowali nad tym tematem, i z tych materiałów utkali opowieść, która mrozi krew w żyłach. To historia trwającej latami gehenny dziesiątek, jeśli nie setek młodych ludzi, którzy trafiając "pod opiekę" państwa, tak naprawdę zostali ograbieni z godności i - de facto - przyszłości. To zapis traum, które niszczą człowieka wewnętrznie i nie pozwalają mu budować normalnych, zdrowych relacji z innymi ludźmi. To historia o tych, którzy nie mieli szans na choćby namiastkę dzieciństwa, na edukację i przyjaźnie. Jest to też historia o ludziach, których państwo zawiodło więcej niż raz.
Ponieważ Winnicka i Sturis nie tworzą w tek książce jedynie kroniki żalu, podjęli się też trudnego zadania odtworzenia wszystkiego, co działo się "w sprawie" przemocy w państwowych i kościelnych instytucjach. Zaznajamiają nas ze śledztwami, które z jednej strony dawały ofiarom nadzieję na sprawiedliwość po latach, z drugiej były torpedowane przez władze i klikę uprzywilejowanych Jerseyczyków. I ta część opowieści jest nie mniej przerażająca. Pokazuje, jak niewiele znaczy ludzka krzywda wobec "państwowych" interesów, z jaką lekkością umniejsza się cierpieniu w imię zachowania dobrego imienia wyspy, jak trudno prowadzić śledztwo, kiedy jego wynik jest nie na rękę elicie wyspy.
Ta książka rozdziera serce i duszę, sprawia, że czytelnik, niemal tak jak ofiary, krztusi się bezsilnością i poczuciem niesprawiedliwości. Oto kary, jakie otrzymali nieliczni postawieni przed sądem sprawcy, okazują się niewspółmiernie małe wobec kar zasądzanych ofiarom, które popełniły niejednokrotnie mniej dotkliwe przestępstwa. Oto nic nieznaczące "przepraszam" wyduszone z niechęcią, i to po tym, jak udało się storpedować niemal całe policyjne dochodzenie. Oto ludzie, o których bezpieczeństwo nie zadbano, gdy byli dziećmi, i którym teraz odmówiono sprawiedliwości.
Docenić trzeba cały wysiłek, jaki w zebranie materiałów włożyli autorzy. Rozmowy z policjantami i ofiarami, gromadzenie relacji, ale też - o czym nie zapomnieli - chęć oddania głosu tym, którzy stali po przeciwnej stronie barykady (choć niewielu skorzystało z tej szansy). Ważne, że opowieść została wpisana w szerszy kontekst, a kolejne epizody wieloletniej batalii przedstawiano na tle ówczesnej sytuacji na wyspie i w kontekście nastrojów opinii publicznej. Co ważne, choć relacje ofiar są druzgocące, autorzy nie dolewają oliwy do ognia, nie pod epatują dramatyzmem, nie dodają zbędnych przymiotników i nie szukają sensacyjnego tonu. Ich wyważony, racjonalizujący i w gruncie rzeczy prosty język narracji pozwala wybrzmieć głosom tych, których latami tego głosu pozbawiano. Autorzy nie tylko pytają o to, co się wydarzyło, ale też szukają odpowiedzi na pytania, jak mogło do tego dojść i dlaczego nadal sprawa nie została dogłębnie wyjaśniona. Tak naprawdę zmuszają też czytelnika do zastanowienia nad tym samym, bo odpowiedzi są i nie są jednoznaczne.
Bardzo odpowiada mi forma tego reportażu - fragmenty "narracyjne", przytaczające losy "bohaterów" reportażu i to, w jakim miejscu są obecnie, przeplatają się z zeznaniami ofiar przemocy. To w tych fragmentach dosłownie oddano głos ofiarom i choć ich relacje często brzmią sucho i rzeczowo, niosą ze sobą jednocześnie ogromny emocjonalny ładunek. Zestawianie tego, co kiedyś, z tym, co autorzy zastali na wyspie obecnie, najpełniej oddaje skalę problemu i zostawia czytelnika w niezbyt optymistycznym nastroju. I choć to opowieść "tylko" o Jersey, jednocześnie każe zastanowić się nad światową skalą problemu.
Czytając Władców strachu nie mogłam nie wracać myślami do innego genialnego reportażu - do 27 śmierci Toby'ego Obeda Joanny Gierak-Onoszko, którego autorka zajęła się sprawą o podobnej skali, tyle że w Kanadzie. Stosunek władz kanadyjskich do ujawnionej tragedii wychowanków instytucji państwowych i kościelnych jest zgoła inny niż "Jersey way" i jerseyskie podejście do tematu. Jednakże oba te reportaże są napisane w podobnym duchu - wynikającym z empatii autorów wobec ofiar i chęci przywrócenia im prawa głosu we własnej sprawie. Oba reportaże z pełną odpowiedzialnością polecam.
Możecie się zastanawiać, czy ta historia was nie przytłoczy. Jestem przekonana, że tak. Bo to nie wyciskacz łez, ale przerażająca opowieść o tym, jak niewiele znaczy krzywda dziecka rzutująca na jego całe życie wobec "interesów" - państwowych czy prywatnych. Ale czytając tę książkę, okazujemy też ofiarom jerseyskiego systemu szacunek. Kiedy odmówiono im sprawiedliwości i odebrano głos, właśnie książki takie jak Władcy strachu im go przywracają. Każdy czytelnik jest jak jedna osoba, która wysłucha skargi, każda lektura jest jak zebrane świadectwo, któremu pozwalamy wybrzmieć. Książki takie jak ta mówią nie tylko o tym, do czego zdolny jest człowiek, ale też uwrażliwiają nas na krzywdę, byśmy nie odwracali oczu, gdy wokół nas dziać będzie się coś niepokojącego. To moglibyśmy być my, gdybyśmy urodzili się na Jersey. Pozwólmy ofiarom przemówić, bo w ich ojczyźnie wciąż ktoś silniejszy wciąż zamyka im dłonią usta.
Komentarze
Prześlij komentarz