Lily Brooks-Dalton, Dzień dobry, północy (Niebo o północy) [Czarna Owca]
Wyobrażacie sobie, że ta książka przeleżała na regale blisko cztery lata? Najpierw bardzo chciałam ją przeczytać, a potem chwyciłam coś innego, potem kolejnego, i jeszcze następną... A Dzień dobry, północy Lily Brooks-Dalton o zjawiskowej okładce (opalizującej gwiazdami - czego nie zobaczycie na zdjęciu) stała sobie, zapomniana. Aż do czasu, gdy na Netflixie pojawiła się zapowiedź filmu George'a Clooneya Niebo o północy. A że doczytałam, że scenariusz oparto na powieści, która kurzy się na moich półkach, uznałam, że to jest ten moment, by po nią sięgnąć.
Dzień dobry, północy ma dwoje głównych bohaterów. Augustine to naukowiec, który od lat bada gwiazdy w odległych placówkach naukowych, przenosząc się z miejsca na miejsce. Zawsze zapatrzony w gwiazdy, niespecjalnie interesuje się tym, co na Ziemi. Nie zwiedza miejsc, w których są obserwatoria, nie nawiązuje relacji z ludźmi, a kobietami zazwyczaj się bawi. Od jakiegoś czasu przebywa na placówce na dalekiej północy. I postanawia w tym miejscu pozostać, podczas gdy cały personel zostaje ewakuowany.
Sully jest astronautką i zmierza na pokładzie statku, wracając ku Ziemi z kosmicznej misji. Ona również zawsze patrzyła w gwiazdy, odrzucając po drodze wszystko inne, co wydawało się mniej od nich znaczące. Wszystko przebiegało dobrze, do chwili gdy Ziemia zamilkła. Odpowiedzialna za łączność Sully wciąż przeszukuje różne częstotliwości, licząc na jakikolwiek kontakt i informacje, dlaczego centrum kontroli lotów milczy. Astronauci marzą o powrocie do domu, jednak nie wiedzą, co ich czeka na rodzimej planecie. Czy cokolwiek jeszcze ich tam czeka?
To mogłaby być całkiem banalna historia. Dwoje ludzi, jedno na Ziemi, drugie w kosmosie, i katastrofa, która odcina ich od całego świata. Mogłaby to też być spektakularna postapokaliptyczna epopeja, ale autorka nie pokusiła się ani o stworzenie epopei, ani nie popadła w banał. Zaproponowała za to czytelnikowi bardzo kameralną opowieść o dwojgu ludziach zapatrzonych w gwiazdy.
Oczywiście ostatnie zdanie jest pewnym uproszczeniem. Augustine po odjeździe innych mieszkańców ośrodka badawczego odkrywa, że towarzyszy mu dziewczynka - Iris. Dla mężczyzny to prawdziwy szok. Tym bardziej że nigdy nie lubił dzieci, nie pragnął ich, ba, nawet przed nimi uciekał. Teraz jednak ,przy niepożądanej towarzyszce, zaczyna odkrywać, co w ten sposób utracił.
Sully nie jest w kosmosie sama. Może liczyć na towarzystwo członków załogi. Wydaje się, że przebywając w grupie na ograniczonej przestrzeni trudno być samotnym, jednak nawet tam każdy co jakiś czas zostaje sam na sam ze sobą. A kiedy zrywa się komunikacja z Ziemią, zaczynają się zderzać z myślami, od których zawsze uciekali.
Konfrontując bohaterów z niemal absolutną samotnością, która przestaje być ich własnym wyborem, autorka zmusza ich do odbycia wewnętrznej podróży. Nie mając drogi ucieczki przed samymi sobą - w obliczu pustki bieguna i pustki kosmosu - zostają zmuszeni do konfrontacji z echem życiowych wyborów. Z echem, którego nie da się tym razem zagłuszyć. Przed nimi jest wielka niewiadoma, więc nieuchronnie pojawia się pytanie o to, co przywiodło ich właśnie w to miejsce, czy to, za czym dążyli, było warte odtrącenia po drodze tego, co odrzucili.
Dzień dobry, północy to nieszablonowa opowieść o pogoni za marzeniem, ale też o samotności, która uświadamia, jak bardzo potrzebujemy więzi z drugim człowiekiem. Przy Iris Augustin odkrywa, jak wiele radości dają najprostsze aktywności, gdy ma się obok bliską osobę. Sully zaś odkrywa, że całe życie trawił ją niezaspokojony głód drugiego człowieka, lecz nie umiała się na innych dostatecznie otworzyć. Augustin i Sully odnaleźli się w tej ciszy w eterze, ale największych odkryć dokonać muszą, spoglądając w głąb siebie.
Dwie opowiadane naprzemiennie w tej książce historie wydają się być dziwnym połączeniem dwóch różnych książek, które łączy jedynie brak kontaktu z resztą planety. Jednak powoli odkrywamy, jak wiele historia z bieguna ma wspólnego z opowieścią o przestrzeni kosmicznej. Być może Augustin i Sully nigdy nie odkryją, jak wiele ich łączy, lecz nam dane jest to dostrzec. Bardzo ciekawie rozgrywa ten pomysł autorka, niczym francuski warkocz, który plecie się, dobierając coraz to nowe pasma włosów. Podobnie dzieje się z fabułą tej powieści - dwa odrębne wątki zaczynają się splatać nie tyle, dzięki bezpośredniemu spotkaniu, a dzięki dobieranym do obu historii nowym warstwom, które dopełniając historie obojga bohaterów, jednocześnie wiążą te dwie opowieści w jedną. Nowe szczegóły wplatane z ich wspomnień nie tylko dookreślają bohaterów i pozwalają nam ich dogłębnie poznać i zrozumieć, ale też dostrzec związki, które początkowo były niewidoczne.
Narracja jest tu bardzo spokojna, a cała książka ma bardziej charakter kontemplacyjny, mniej opierając się na akcji, zdaje się toczyć dość niespiesznie i pewnie niektórym czytelnikom - przynajmniej z początku - może wydać się nudna. Jednak to tylko pozory, ponieważ w tej specyficznej, idealnie pasującej do opowieści o dwóch pustkach atmosferze Lily Brooks-Dalton udaje się stworzyć całkiem realne napięcie. To prawda, buduje je powoli, lecz konsekwentnie, jest ono trochę jak kapiąca do naczynia woda, która w pewnym momencie przelewa czarę, a wtedy naprawdę trudno odłożyć tę lekturę na później. Jak na powieść, która jest debiutem, jest to zrobione ze sporą finezją i finalnie bardzo udanie.
Bardzo podoba mi się niedookreśloność katastrofy, która sprawiła, że kosmonauci w przestrzeni stracili łączność z Ziemią, a Augustine został sam, również odcięty od świata. Autorka nie wymyśla tragicznych scenariuszy dla nieodległej przyszłości, tak by nie przysłoniły one najważniejszego punktu historii - człowieka i jego wewnętrznej podróży. Dzięki temu zabiegowi, tej jawnej niedookreśloności, rozmyślania nad prawdopodobieństwem nakreślonego scenariusza nie odciągają naszych myśli od konfrontacji bohaterów z samymi sobą. Pomaga skupić się na najważniejszych aspektach, gdy bohaterowie zadają sobie kluczowe filozoficzne, choć ostatecznie bardzo realne pytania - skąd jestem i dokąd zmierzam.
Ta niesamowita, niezwykła i poruszająca historia pokazuje, że nie zawsze potrzeba spektakularnie rozpisanych scen, by poruszyć odbiorcę i zapaść mu w pamięci. Powieść o nadziei i rozczarowaniu, bólu i radości jest zarazem opowieścią o zrozumieniu, o osiąganiu dojrzałości nawet w "dojrzałym" wieku. Zmusza do zastanowienia się także nad sobą i nad tym, jak bardzo mądrość "książkowa" różni się od tej "życiowej" i czy rzeczywiście nigdy nie jest za późno, by tę drugą osiągnąć. Koncentrując się na uczuciach, a nie roztaczając katastroficzne wizje, autorka idealnie pokazała, jak wiele obliczy może mieć samotność i jak bardzo potrzebujemy więzi, nawet jeśli sami o tym nie wiemy. Choć drogi kobiety i mężczyzny powiodły ich w różnych kierunkach, były do siebie w pewien sposób podobne, a teraz oboje stoją na bardzo podobnym życiowym zakręcie, choć tysiące kilometrów od siebie. Te dwie zindywidualizowane postaci uosabiają tak naprawdę pragnienia każdego z nas i dlatego książka porusza tak bardzo. Tę sugestywną i niecodzienną historię naprawdę warto poznać,
Książka urzekła mnie subtelnością i niespieszną, uważną narracją zorientowaną na wewnętrzny świat bohaterów. Pochłonęłam ją w napięciu niczym najlepszą powieść akcji i zakończyłam poruszona wydźwiękiem. Zapragnęłam więc obejrzeć film, choć od początku zastanawiałam się, czy można przełożyć tak kontemplacyjną historię na język kina.
Nie mam na to pytanie odpowiedzi. Nadal nie wiem, czy jest to niemożliwe, czy twórcom się to nie udało, ale Niebo o północy okazało się dla mnie rozczarowaniem. Oczywiście wcale nie spodziewałam się przełożenia jeden do jednego, ponieważ w filmie potrzeba innej dramaturgii i innego napięcia, zwłaszcza gdy "nie słychać" myśli bohaterów. To natomiast, co zobaczyłam, przypominało nieuporządkowaną plątaninę wątków wyjętych z książki i dorzuconych do nich udramatyzowanych obrazów. I o ile jestem w stanie zrozumieć, że filmowi potrzebne było więcej akcji, stąd "przygody" Augustina i Iris w lodowej pustce oraz scena krwotoku w kosmosie (która w zamyśle miała być dramatycznie widowiskowa, a wywołała jedynie efekt przewrócenia oczami, bo było to zbyt nachalne podkręcanie dramatu), o tyle zupełnie rozmyło się to, co było sednem opowieści Brooks-Dalton, czyli konfrontacja z samotnością i podróż w głąb własnej świadomości. Twórcy wrzucili w to wszystko zupełnie niepotrzebne wątki, bezsensownie pokazując szukającą dziecka matkę w czasie ewakuacji bazy na biegunie (tym bardziej bez sensu wobec ostatecznego wydźwięku obecności Iris), pozwalając jednemu z astronautów na odebranie wiadomości od rodziny, czy wprowadzając motyw ciąży w kosmosie (serio?). Mogę wybaczyć scenarzystom nadanie oblicza katastrofie, która zerwała kontakt, ale zmiana zakończenia była już zupełnie niepotrzebna - nawet jeśli dotyczy tylko jednego z wątków.
Widać, że twórcy filmu (w tym grający w nim i pełniący funkcję reżysera George Clooney) chcieli czerpać z innych dzieł kinematografii - w scenach w kosmosie wybrzmiewają echa Grawitacji, Interstellara czy nawet Marsjanina, w lodowej pustce jest trochę Zjawy czy katastroficznych obrazów w zlodowaciałych krainach, kilka scen z użyciem efektów specjalnych jest nawet ciekawych dla oka (jak kosmonauci naprawiający antenę w czasie przelotu przez pas asteroidów), ale ten misz-masz jest tylko nieudolną próbą utrzymania uwagi widza, podczas gdy narracja zupełnie traci sens. Być może powieści takiej jak Dzień dobry, północy nie powinno się przekładać na język filmowy, w którym jest mniej przestrzeni i czasu na przeżycia i przemyślenia, być może twórcy nie do końca wiedzieli, czy chcą kręcić film widowiskowy, czy kontemplacyjny. I nie wiem, czy ta historia miałaby dla mnie sens, gdybym nie znała książki.
Najmocniejszą stroną filmu okazuje się tak naprawdę muzyka - przemyślana, kameralna, subtelna. Przyjemna dla ucha i poruszająca także bez towarzyszenia obrazu. Do niej już wróciłam i pewnie jeszcze wrócę, bo odpowiada mi jej nostalgiczny klimat podkreślony od czasu do czasu energiczniejszym, bardziej dramatycznym fragmentem. Książkę, mam nadzieję, także jeszcze przeczytam. Filmu nie tknę już nigdy. I nie chodzi o to, że był fatalny, ale o to, że jest nieskładny, niezorganizowany i zatracił to, co było istotą opowieści Lily Brooks-Dalton.
Na koniec dodam, że książka dostępna jest w formie audiobooka (np. na Storytelu) w rewelacyjnym wykonaniu Filipa Kosiora i szczerze polecam wam tę formę lektury, bo lektor jest fantastyczny i doskonale oddaje klimat powieści. Jeśli komuś wydaje się, że książka jest nudna (choć moim zdaniem nie jest) - wystarczy z papieru przerzucić się na audio i przepaść w TYM pełnym emocji szlachetnym głosie.
Autor: Lily Brooks-Dalton
Tytuł: Dzień dobry, północy
Tłumacz: Magdalena Słysz
Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca
Mnie się wydaje ta książka trochę zbyt udziwniona. Chyba nie jestem targetem.
OdpowiedzUsuńByć może. W końcu nie każda książka jest dla każdego. Mnie akurat bardzo się podobała.
Usuń