Ann Napolitano, Witaj, piękna [Otwarte]

 

Ann Napolitano, Witaj, piękna [Otwarte]

W ogromnej liczbie wydawanych rokrocznie książek, jedynie część jest wybitnych czy rewelacyjnych. I pewnie równie niewielką część można by określić jako fatalne. Zdecydowana większość mieści się gdzieś pośrodku, pomiędzy skrajnymi oczkami na skali, i wiele niuansów składa się na to, czy kwalifikuje się do tych słabszych, czy lepszych "średniaków". Zresztą samo słowo "średniak" brzmi troszkę jak obelga, a przecież to nie jest tak, że możemy karmić się jedynie książkami z wyższej półki. Czasem właśnie te średniaki są nam potrzebne jako rozrywka czy sposób na odprężenie. I tu znów - to, jak daną książkę odbierzemy, zależy od tego, czy jest jak puzzel, który pasuje do naszej mentalnej czy emocjonalnej układanki, czy może wręcz odwrotnie. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ czytając recenzje, także zagraniczne, powieści Ann Napolitano Witaj, piękna, widzę, jak skrajnie różny jest jej odbiór. Są bowiem zarówno zachwyty i poruszenie, jak i odrzucenie i znudzenie. I ten fakt bardzo mnie zaciekawił.

Autorka książki „Drogi Edwardzie” powraca z przejmującą historią rodzinną, w której zadaje pytanie: czy miłość potrafi uzdrowić złamanego człowieka?

William Waters dorastał w cieniu tragedii. Odkąd zmarła jego siostra, rodzice nie byli w stanie na niego patrzeć, a tym bardziej go pokochać. William dorastał więc w przekonaniu, że jest nikim i nie zasługuje na miłość. Kiedy na pierwszym roku studiów spotyka pełną życia i ambitną Julię Padavano, ma wrażenie, jakby ktoś w jego otoczeniu po raz pierwszy zapalił światło. Wraz z Julią w życiu Williama pojawia się jej rodzina. Julia i jej trzy siostry są bowiem nierozłączne: Sylvie to kochająca książki marzycielka, Cecelia – artystka i wolny duch, a Emeline – opiekunka domowego ogniska. Rodzina Padavano wypełnia świat Williama nieznanym dotąd szczęściem, miłością i... chaosem.

Jednak przeszłość Williama nie daje o sobie zapomnieć – niszczy nie tylko idealnie zaplanowaną przez Julię wspólną przyszłość, ale też siostrzane więzy. Rezultatem jest rozłam w rodzinie, który zmienia jej losy na pokolenia…

Wydawca podkreśla, że to książka, w której zakochali się Oprah Winfrey i Barack Obama, co w moim odczuciu też sporo sugeruje. To nie krytycy literaccy, więc zapewne oceniali oni nie wartość tekstu, a emocje, jakie w nich wzbudził. I chyba w tych emocjach zawiera się fenomen książki. Jeśli elementy powieści trafią w odpowiednie punkty spustowe w czytelniku, ta historia ma szansę go poruszyć. Jednak jeśli rozminie się w oczekiwaniach - będzie widział jedynie jej mankamenty. I nie ma w tym nic złego, to jest literatura i każdy może odbierać ją inaczej.

Owszem, książka ma swoje słabe strony - fabuła czasowo rozkłada się nierównomiernie, a bohaterowie mogliby mieć nieco bardziej pogłębiony rys psychologiczny. Nie ma tu miejsca na ekspiację, walkę z formą czy innowacyjność, język jest dość prosty, a dialogi bywają czasem mało porywające, bo to, co najistotniejsze, zawiera się w narracji, która tłumaczy myśli i emocje bohaterów. A jednak, nawet widząc te niedociągnięcia i momentami zbytnie uproszczenia, chciałam czytać tę książkę dalej. Oddałam się jej emocjonalnie, otuliłam opowieścią i skończyłam z poczuciem satysfakcji.

Tym, co mnie najbardziej w książce urzekło, poza odwołaniami do literatury, jest przede wszystkim łagodność i zwyczajność. Ta łagodność objawia się w gładkim płynięciu opowieści oraz tym, że autorka unika przesadnej ekspresji i dramatyzmu. Nawet dramatyczne wydarzenia są tu opisane subtelnie i z pewną dozą spokoju. Bo prawda jest taka, że pewne dramaty czasem rozgrywają się właśnie w ciszy, a w tej historii ważniejsza od samej traumy była droga do uzdrowienia.

Bohaterowie książki są fascynujący w swojej zwyczajności. Owszem, każda z sióstr Padavano ma coś, co ją wyróżnia, ale poza Julią żadna nie dąży do wybitności, nawet artystka Cecelia, która, owszem, maluje murale, ale nie robi światowej kariery i... jest całkiem zadowolona z tego, co ma. Dla Cecelii, Sylvie i Emeline największym szczęściem jest rodzina, wspólna codzienność i miłość, jaką się obdarzają. I właśnie ten spokój, jaki odnalazłam w ich rodzinie, który koi nawet w obliczu dramatycznych czy bolesnych chwil, jest tym, co przyciągnęło mnie do lektury.

William jest nudnym facetem bez większych ambicji. Trudno zaprzeczyć temu zarzutowi. Mam jednak wrażenie, że w dzisiejszych czasach, kiedy tak mocno stawia się na indywidualizm i pragnienie bycia zauważonym, osiągnięcia sukcesu, zapominamy, że świat składa się z ludzi przeciętnych. Tych, którzy codziennie chodzą do pracy, robią zakupy i - nawet nie zdając sobie z tego sprawy - dzielą się z otoczeniem iskierką swojej dobroci. Brakowało mi w ostatnim czasie takiej postaci w literaturze. Przywracającej wiarę w to, że normalność i zwyczajność to nie wady, jeśli taka osoba dobrze czuje się w tej roli. A William, mężczyzna naznaczony traumą dzieciństwa, która jest trwała, choć nie ma gwałtownego źródła, właśnie tego potrzebował, żeby wyzdrowieć. Owszem, jak każdy popełnia błędy, ale też daje innym od siebie to, co może, dlatego zyskuje tylu wiernych przyjaciół.

No i jeszcze miłość Williama i Sylvie... Rozczula mnie tchnący z niej spokój, ta łagodność każdego dnia, bez pompatycznych słów i wielkich gestów (choć też rodzi się w niełatwych okolicznościach). Nie jest jak pożar, który trawi wszystko wokół, lecz jak ogień w kominku, rozświetlający otoczenie. Ten obraz też do mnie przemówił i tym autorka trafiła w moje czytelnicze serce.

Prawda jest taka, że lubimy w literaturze odnajdywać echa własnych emocji i przeżyć i czasem powieść może nas ująć pewną wspólnotą doświadczeń. I w moim przypadku tak stało się podczas lektury Witaj, piękna, ponieważ znalazłam kawałek siebie w postaci Alice i choćby przez to mogę uznać lekturę za udaną. Jednak dla mnie dużą zaletą jest właśnie to, że przywraca wiarę w zwyczajność, w to, że można odnajdywać szczęście w przeciętności, a spokojne, trwałe uczucie jest czasem więcej warte nić "epicki", porywający romans.

Bardzo zaciekawiła mnie też postać ojca sióstr Padavano, który był pełen wad i ulegał słabostkom. Za życia bywał lekceważony, traktowany z przymrużeniem oka, choć  pewnością był kochany. Jednak po śmierci okazało się, jak mocno spajającym rodzinę był ogniwem i jak silny ślad jego miłość zostawiła w córkach. Stał się siłą napędową Julii, ale i wewnętrzną opoką dla pozostałych córek, mimo że fizycznie nie był już obecny. Zapisał się też we wspomnieniach innych ludzi i w tej pamięci przetrwał w swym najszlachetniejszym obliczu. 

Nie powiem wam, czy warto sięgnąć po tę powieść, bo - jak to ze średniakami bywa - albo się w niej odnajdziecie i przepadniecie, albo was znudzi i odrzuci. Mnie osobiście poruszyła na wielu różnych płaszczyznach. Znalazłam w niej opowieść o sile rodziny i więzach, których nic nie rozerwie, nawet trwający latami rozłam. O szczęściu, które budujemy wtedy, gdy żyjemy w zgodzie ze sobą. O tym, że czasem największe błędy popełniamy, próbując chronić bliskich przed tym, co zraniło nas samych. O odnajdywaniu siebie w przeciętności. O przyjaźni i miłości oraz wsparciu. O radzeniu sobie z traumą. O tym, że rodzice odciskają w dzieciach ślad na zawsze. O tym, że czasem zakochujemy się w człowieku, a czasem w naszym o nim wyobrażeniu. I choć wydaje się, że to truizmy, to Napolitano udało się sprawić, że emocjonalnie zaangażowałam się w tę historię, zżyłam z jej bohaterami i czytałam, w napięciu śledząc ich losy. Książka okazała się odprężającym wyborem, kojącym i pozostawiającym w rozrzewnieniu. To niewymagająca, ale też nie obrażająca intelektu lektura w sam raz do czytania po pracowitym dniu. I - jak dla mnie - przyjemniejsza niż wiele rom-komów, w których czasem szukałam wytchnienia.

Autor: Ann Napolitano
Tytuł: Witaj, piękna
Tłumacz: Anna Dobrzańska
Wydawca: wydawnictwo Otwarte

Egzemplarz recenzencki.

Komentarze

Popularne posty