Jesmyn Ward, Zbieranie kości [Wydawnictwo Poznańskie]
Na kolejną książkę Jesmyn Ward czekałam właściwie od momentu, gdy odłożyłam na półkę Śpiewajcie z prochów, śpiewajcie. Dlatego informacja o dacie premiery Zbieranie kości podziałała na mnie elektryzująca, a możliwość przedpremierowej lektury, którą dało mi Wydawnictwo Poznańskie, była jedną z radośniejszych nowin. Dlaczego zatem recenzja nie pojawiła się wcześniej? Bo tak jak za pierwszym razem po lekturze po prostu zabrało mi słów. A to znaczy, że jest dobrze!
Akcja powieści rozgrywa się w ciągu zaledwie dwunastu dni w przybrzeżnym miasteczku Bois Sauvage w stanie Missisipi. Bohaterką i narratorką jest czternastoletnia Esch, która mieszka wraz z trzema braćmi i ojcem alkoholikiem. Każde z rodzeństwa pochłania coś innego. Najstarszy Randall zajęty jest trenowaniem koszykówki i marzeniami o wyjeździe na obóz sportowy, podczas którego będzie mógł zaprezentować się skautom drużyn uczelnianych. Na wyjazd rodziny zwyczajnie nie stać, więc Randall musi przekonać trenera, że to jego należy zwolnić z opłat i zabrać na zgrupowanie. Drugi z braci - Skeet - wydaje się nie interesować niczym poza swoją suczką Chiną, która bierze udział w walkach psów, a w tej chwili spodziewa się szczeniąt. Głowę Esch zaprząta przede wszystkim uczucie do Manny'ego, a także przerażająca świadomość, że jest w ciąży. Dużo młodszy od rodzeństwa Junior jest wciąż ciekawskim dzieckiem, które czasem pęta się rodzeństwu pod nogami.
Tymczasem nad Zatoką Meksykańską formuje się huragan. Ojciec rodzeństwa niby powtarza, że będzie straszny i trzeba się nań przygotować, ale niewiele w tym kierunku robi, opętany alkoholowym nałogiem. Tak naprawdę jego dzieci zdane są same na siebie i pochłonięte własnymi "małymi" dramatami.
Jesmyn Ward po raz kolejny zabiera czytelnika na ubogą prowincję, gdzie powszechny jest brak perspektyw i alkoholizm, gdzie "amerykański sen" nie jest nawet mglistym wspomnieniem. Ponownie oglądamy świat, w którym rodziny są często dysfunkcyjne, a bieda dziedziczna. W którym dzieci bardzo wcześnie muszą radzić sobie same i wchodzą w dorosłość znacznie wcześniej niż powinny. To im Ward oddaje głos w swojej powieści.
Zbieranie kości nie jest powieścią na jeden wieczór. To proza, która trzeszczy, uwiera i boli, ale jest w niej coś porywającego. Zmusza do myślenia, analizowania i przeżywania. Duszna atmosfera sprawia, że czasem trzeba ją na chwilę odłożyć, momentami wstrząsająca, porusza czytelnika do żywego i długo zostaje w pamięci. Niełatwo po niej sięgnąć po cokolwiek innego, bo obcowanie z takiej klasy tekstem to niesamowite doznanie.
Ward niesłychanie szczerze, trafnie i boleśnie pisze o trudnych międzyludzkich relacjach. Pochyla się nad poczuciem odrzucenia, tęsknotą za uczuciem, bólem z powodu zerwanych więzi, a także rodzinną solidarnością, która ujawnia się w obliczu niebezpieczeństwa. Autorka pięknie portretuje pocieszenie, jakie czerpie od siebie rodzeństwo i siłę jaką daje oparcie w drugim człowieku.
Te dwanaście dni to dla Esch przyspieszony kurs dojrzewania, w czasie którego uzmysławia sobie, co ją skłaniało do wchodzenia w relacje intymne, ale też proces od negacji faktu, że spodziewa się dziecka, przez ukrywanie, po odnalezienie w sobie siły, by mimo niesprzyjających okoliczności stać się matką.
Ward jak zwykle wykazuje niezwykłą przenikliwość, na przykładzie jednej rodziny diagnozując tak naprawdę znaczną część społeczeństwa, tych, którzy żyją gdzieś na marginesie, zdani tylko na siebie. W tej zamkniętej opowieści jest wiele elementów, nad którymi warto się pochylić i zapewne każdy czytelnik wyłuska z niej coś dla siebie. I właśnie to jest siła literatury nieoczywistej, niepoddającej się jednostronnej interpretacji.
Siłą prozy Ward jest uniwersalność przekazu. W Zbieraniu kości można przejrzeć się jak w lustrze, nie będąc Afroamerykaninem z biednej prowincji, bo lęk przed zerwaniem więzi, poczucie odrzucenia i samotność w codzienności to uczucia bliskie tak wielu różnym ludziom, niezależnie od miejsca, w którym się znajdują.
Zachwycający język autorki łączy w sobie brutalny realizm z poetyką słowa. Ward kreśli dosadne obrazy, a zarazem jej proza otwiera na coś więcej - metafory, niuanse ukryte także między wierszami (chylę czoło przed doskonałą pracą tłumacza, który przygotował wysokiej klasy przekład powieści). Naturalistyczne, wręcz szokujące obrazy wwiercają się w świadomość czytelnika, pokazując pozbawioną ozdobników i pudru rzeczywistość bohaterów, a zarazem kolejne zdania, przenośnie i porównania doskonale oddają ich stany emocjonalne - zagubienie, żal po stracie matki, pragnienie ucieczki od szarej codzienności. Bo choć wygląda na to, że z piekła odrzuconych trudno się wyrwać, młodzi bohaterowie wciąż nie przestają o tym marzyć, szukając swoich na to sposobów.
Esch jest jedną z ciekawszych literackich postaci, z jakimi ostatnio miałam do czynienia. Dziewczyna z marginesu społecznego, nie do końca dojrzała emocjonalnie, oddająca się kolejnym chłopakom tylko dlatego, że jest to łatwiejsze niż odmowa, a jednocześnie tęskniąca za uczuciem, wciąż cierpiąca z powodu utraty matki i odrzucenia przez ojca. Ucieka w fascynację mitologią, którą traktuje jak metaforę swojego życia, odbicie własnych losów, dające jej niejako poczucie własnej wartości.
Ponieważ Śpiewajcie z prochów, śpiewajcie zauroczyło mnie subtelnym realizmem magicznym, czekałam na jego pojawienie się także w Zbieraniu kości i początkowo czułam się rozczarowana jego brakiem, tym bardziej że na wstępie akcja powieści toczy się dość powoli. Jednak szybko przekonałam się, że to zabieg celowy, pozwalający czytelnikowi odczuć mizerię codzienności, w jakiej trwają bohaterowie powieści. Codzienności bez perspektyw na odmianę. Ta niespieszna akcja jest potrzebna, by dostrzec wszelkie niuanse snutej przez Ward opowieści i zbudować stopniowo narastające napięcie, które w momencie kulminacji sprawia, że od lektury najzwyczajniej nie da się oderwać. Kumulacja problemów nękających Esch i jej rodzinę zestawiona z szalejącym żywiołem to literacki majstersztyk.
Nie da się ukryć, że Ward wie, jak zawładnąć emocjami czytelnika. Wciąż pamiętam uczucia, które towarzyszyły mi przy lekturze poprzedniej powieści i z dużą dozą pewności mogę powiedzieć, że do Zbierania kości będę wracać myślami równie długo. A przy tym poza oddziaływaniem na emocje autorka zmusza do myślenia, szukania interpretacji i zachwyca trafnością spostrzeżeń. Jej proza uwiera, porusza mocniej i wnika głębiej w czytelnika. Nie można pozostać wobec niej obojętnym. A przy tym zachwyca językiem, z jednej strony szokując wręcz brutalnością obrazu, z drugiej szukając metafor i niemal poetyckich odniesień, tak uniwersalna w swym przekazie. Jedna z najlepszych powieści, jakie czytałam, na jednym stopniu podium z drugą książką autorki, nie bez przyczyny również nagrodzoną National Book Award. Mam nadzieję, że będzie mi dane sięgnąć po kolejne dzieła Ward.
Komentarze
Prześlij komentarz