Kiran Millwood Hargrave, Wyspa na końcu świata [recenzja przedpremierowa]

książka, okładka

Co widzicie w swojej głowie, gdy słyszycie "wyspa na końcu świata"? Tropikalny raj? A może coś zupełnie innego? Każdy z nas ma pewnie jakieś wyobrażenie, ale nie sądzę, by przed lekturą tej książki ktokolwiek pomyślał o wyspie Culion. Och, nie zrozumcie mnie źle, to przepiękne miejsce, przynajmniej na zdjęciach, i istnieje naprawdę, tyle że w 1906 roku, kiedy toczy się akcja książki, z pewnością nie była rajem. Była miejscem odosobnienia dla osób dotkniętych przez trąd.

 Są miejsca, których nie chce się odwiedzać. Nawet gdybym powiedziała, że jest tam czysty, przejrzysty ocean, błękitny jak niebo latem, a w nim pływają żółwie i delfiny. Albo pagórki porośnięte lasami, w których gorące powietrze przeszywa śpiew ptaków. Nawet jeśli wiesz, że jest tu pięknie, cicho, czysto i świeżo.
Ale prawda jest taka, że nikt nie przybywa tu z własnej woli.
(...)
To Culion, wyspa trędowatych. Witaj w domu.

Bohaterka, a zarazem narratorka Wyspy na końcu świata ma dwanaście lat i od urodzenia mieszka na Culion. Nie, wcale nie jest chora. Jej mama trafiła tu, nosząc córkę pod sercem, a potem wychowywała, jak umiała najlepiej, kochała, spędzała z nią czas. Amihan nie zna innego życia, dorastała wśród trędowatych i nie boi się ich ani nie odczuwa obrzydzenia. Mama jest po prostu mamą, nawet jeśli jej ciało deformuje okrutna choroba. 
Choć życie na wyspie nie jest pozbawione trosk, Amihan jest szczęśliwa. Wyleguje się na plaży i wraz z mamą sadzi kwiaty, by przyciągnąć na wyspę motyle. I nawet jeśli to się nie udaje, Amihan nie pragnie stąd wyjechać. Na wyspie żyją zarówno chorzy, jak i zdrowi, członkowie ich rodzin, są dzieci, małżonkowie, rodzeństwo... A jednak z dnia na dzień wszystko się zmienia, gdy z dalekiej Manili przyjeżdża urzędnik, którego zadaniem jest przeprowadzenie segregacji mieszkańców i wydzielenie stref dla SANO (czystych) i LEPROSO (trędowatych). To nie tylko  rozdzielenie rodzin w obrębie wyspy. Plan zakłada odebranie zdrowych dzieci chorym rodzicom i umieszczenie ich w sierocińcu na wyspie Coron.

Ami wbrew swojej woli wraz z innymi dziećmi trafia do tego sierocińca. Musi zmierzyć się z samotnością i wykluczeniem, ale przede wszystkim z ogromną tęsknotą za mamą. I choć znajduje przyjaciół, nie może być szczęśliwa, tym bardziej że okrutny urzędnik - pan Zamora - przyjechał do sierocińca razem z dziećmi, by objąć nad nimi opiekę. Amihan zaś marzy tylko o tym, by przekroczyć ocean i wrócić na Culion.

Przyznam, że pomysł umieszczenia akcji książki dla dzieci na wyspie trędowatych nie przyszedłby mi do głowy. A jednak książka powstała i jest naprawdę świetna. Oczywiście autorka - jak sama przyznaje w końcowej nocie - odrobinę nagina fakty, nieco zmienia topografię terenu, dostosowując rzeczywistość do wymogów literackiej fikcji, jednak punktem wyjścia jest smutna historia tej filipińskiej wyspy i jej mieszkańców. Historia, którą zna niewielu, i choćby z tego względu warto o niej wspomnieć.

Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest kontrast między pięknem tego miejsca a faktem, że ludzie na wyspie nie pojawiają się dobrowolnie. Nie można uwolnić się od rozmyślań, czy uroda miejsca zesłania faktycznie ma znaczenie, czy liczy się tylko to, że jest właściwie więzieniem. To niejedyny kontrast, który w opowiadanej historii wykorzysta autorka.

Najważniejsza dla historii jest więź matki i córki, oparta na wzajemnej miłości, która obu im daje naprawdę wiele. Jest ona pięknie zobrazowana i przedstawiona. Ta miłość daje obu bohaterkom siłę, by zmagać się z przeciwnościami losu, a także zdobyć się na poświęcenie dla drugiej osoby. Ponadto Ami i Nanay pokazują, że czasem trzeba pozwolić odejść tym, których kochamy.

Choć autorka wykorzystuje w swojej powieści kontrasty, nie robi tego w sposób oczywisty. Nie jest to typowe dla bajek piękno zrównane z dobrem i brzydota równoznaczna ze złem. Wręcz przeciwnie. Dotknięte trądem, a więc oszpecone osoby mają w sobie więcej dobra i godności niż zdrowy, całkiem przystojny urzędnik z Manili. Widać to zwłaszcza w scenie, gdy matka Ami rozmawia z Zamorą w jego gabinecie, a on reaguje histerycznie, widząc, że dotknęła jego pióra.

Jest na przykładzie wyspy pięknie pokazane, jak społeczność stałych mieszkańców, zarówno zdrowych, jak i chorych, wzajemnie się o siebie troszczy. Próbują sobie pomagać, starając się zarazem uczynić wygnanie jak najbardziej znośnym. To kontakt ze światem zewnętrznym wnosi w ich życie chaos i choć to świat skazał ich na izolację, teraz woleliby, by nadal świat się nimi nie interesował.

Prawdziwego wykluczenia Ami zaznaje dopiero po wyjeździe z Culion, bo choć została zbadana i uznana przez lekarzy za zdrową, w nowym miejscu wciąż jest postrzegana jako jedna z przeklętej wyspy, a więc potencjalne zagrożenie. Tym sposobem autorka świetnie podjęła temat odrzucenia spowodowanego lękiem przed tym, co nieznane i niezrozumiałe, a zarazem pokazała, że lęk szkodzi przede wszystkim tym, którzy bezpodstawnie dają mu się ponieść.

Wyspa na końcu świata to niesamowita opowieść zainspirowana prawdziwym miejscem i jego historią. Opowieść, w którą wprowadza nas zwykła, a zarazem niezwykła bohaterka, z którą czytelnik niemal od samego początku czuje więź. Bardzo łatwo przychodzi więc mu zaangażowanie się w podążanie śladem Ami, a emocjonalny stosunek do bohaterki tylko wzmaga tylko napięcie, które tak dobrze zostało zbudowane.

Hargrave świetnie wprowadza nas w tę opowieść, pozwalając poczuć złudną sielskość wyspy i dostrzec szczęśliwe dzieciństwo Ami (kontrastujące z wyczuwalną obecnością śmiertelnej i strasznej choroby), namiastkę normalności, jaką stworzyła dla niej matka, ale ten stan spokoju nie trwa długo. Wraz z pojawieniem się Zamory wszystko zaczyna się burzyć, rośnie poczucie niepokoju, a akcja staje się coraz bardziej dramatyczna. Potem przez kilka chwil zwalnia, pozwalając złapać nieco oddechu, by znów ruszyć, a poziom napięcia rośnie gwałtownie aż do kulminacyjnego momentu. To świetne prowadzenie akcji i budowanie jej tempa i napięcia sprawia, że trudno się od książki oderwać.

Całkiem dobrze wyszło autorce charakterologiczne konstruowanie bohaterów. Choć wyraźnie skupia się na dwojgu z nich - Ami i Zamorze, nie pomija całkiem bohaterów drugoplanowych, oni również zyskują swoją historię. Co ważne, choć to na barkach Ami spoczywa ciężar opowieści i wyraźnie jej ma kibicować czytelnik, Hargrave nie zdecydowała się na uproszczenia i nie przedstawia dziewczynki jako całkiem kryształowej - Amihan popełnia błędy, są chwile, że tak skupia się na swoim celu, że rani przyjaciół, ale to tylko sprawia, że jest bardziej wiarygodna, bardziej ludzka, i łatwiej się z nią utożsamiać. Natomiast chylę czoło przed zbudowanym w powieści portretem Zamory, człowieka składającego się z kontrastów. Odpychającego, chwilami budzącego współczucie, tchórzliwego i okrutnego, ale też pasjonata, który potrafi być naprawdę dobry w tym, co robi, i zarazić innych entuzjazmem do nauki o motylach.

Same motyle to również bardzo ważny motyw powieści, a ich kruche piękno jest kapitalnym symbolem. Autorka znów korzysta tu z kontrastu, zestawiając pełną uwielbienia fascynację Zamory z okrucieństwem gromadzenia kolekcji martwych okazów. Motyw motyli wprowadzony jest subtelnie i konsekwentnie pojawia się w różnych odsłonach w tej historii, by przepięknie wybrzmieć w odpowiednim momencie. No i - nie zdradzając szczegółów - powiem, że motyw motyla fantastycznie został zestawiony z motywem trądu (także w warstwie językowej).

Historia, opisana w książce, pięknie opowiada o tym, czym jest dom, jak bardzo można do niego tęsknić. Opowiada też o odnajdywaniu drogi do domu i tworzeniu miejsca, które domem można nazywać.

Wyspa na końcu świata to książka dopracowana, przemyślana i urzekająca. Autorka prowadzi nas śladami bohaterki i wciąga w jej przygodę, na której końcu czeka wielka niewiadoma. Trzyma w napięciu do ostatnich chwil, ponieważ unika całkowicie oczywistych rozwiązań fabularnych. Doskonale operuje tempem akcji, napięciem, kontrastowymi zestawieniami. Przepięknie opowiada o międzyludzkich relacjach, które nawiązują się w czasem nieprzewidzianych okolicznościach. 

Jest w tej książce śmiertelna choroba, smutek i odrzucenie, są też chwile radości, miłość i przyjaźń, a także życzliwość. Ale, co ważne, nie wszystko jest czarno-białe, dobro kryje się czasem za oszpeconym obliczem, a zły człowiek potrafi stworzyć coś pięknego.

Ta książka, oprócz wartkiej akcji  i wciągającej fabuły, oferuje też całe bogactwo motywów, nad którymi można się pochylić, rozmyślać o nich, rozważać je i podziwiać. To jedna z tych powieści, które oferują rozrywkę, a zarazem mówią coś ważnego o ludziach, ich motywacjach i uczuciach. Można o niej naprawdę ciekawie dyskutować, bo poruszonych tematów jest tu sporo. A przy tym jest przystępna w odbiorze, napisana żywym, plastycznym językiem, który wspaniale odmalowuje poszczególne sceny i towarzyszące bohaterce emocje. 

To powieść magiczna, choć nie ma tu czarów i mitycznych stworzeń. Powieść poruszająca i emocjonująca do ostatniej strony. Fikcja, która wyrasta z prawdziwej historii miejsca, dzięki czemu otwiera młodego czytelnika na nowe doznania, skłania do przemyśleń i interpretowania czytanego tekstu. Mądra, napisana z empatią i znajomością ludzkiej natury, trafiająca prosto w serce czytającego i wyciskająca z oczu łzy. Jest w niej mrok i światło, miłość i odrzucenie, nadzieja i jej brak. Fantastyczny pomysł i bardzo dobre wykonanie.

Myślę, że Wyspa na końcu świat oczaruje nastoletnich czytelników tak samo, jak oczarowała mnie - od pierwszego zdania do ostatniego - i na długo pozostanie im w pamięci, bo to jedna z tych historii, których nie zapomina się zaraz po przeczytaniu.

Książka ukaże się 6 maja, nie przegapcie tej premiery.

Autor: Kiran Milwood Hargrave

Tytuł: Wyspa na końcu świata

Tłumacz: Maria Jaszczurowska

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty