Jesmyn Ward, Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie [Wydawnictwo Poznańskie]

książka, okładka, drzewo, las


Kiedy skończyłam lekturę książki Jesmyn Ward "Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie" zastygłam. Zastygłam, bo bardzo chciałam coś o tej książce powiedzieć, ale przez chwilę po prostu zabrakło mi słów. I to chyba najlepiej oddaje ogromne wrażenie, jakie książka na mnie wywarła. "Głęboka wiwisekcja amerykańskich koszmarów. Przeczytajcie koniecznie" przemawia do mnie z okładki Margaret Atwood. I wiecie co? Ma rację!

Głównym bohaterem książki jest trzynastoletni Jojo, syn Murzynki i białego, mieszkający w jednym domu z rodzicami matki - których nazywa Mamcią i Tatkiem - uzależnioną od narkotyków  matką Leonie oraz trzyletnią siostrzyczką Kaylą. Ojciec Jojo - Michael - przebywa obecnie w więzieniu, a jego rodzice nigdy nie pogodzili się, że syn związał się z czarnoskórą kobietą i nie interesują ich narodzone z tego związku wnuki.

Funkcję rodziców Jojo pełnią właściwie Mamcia i Tatko, którzy dbają o to, by miał co jeść i dają mu miłość. Leonie właściwie nigdy nie umiała zająć się dziećmi, wciąż ucieka w narkotyki i jedyną osobą, na której naprawdę jej zależy jest Michael, którego darzy miłością wręcz obsesyjną, tak mocną, że w jej sercu nie ma już miejsca dla dzieci. To Mamcia i Tatko dają im uczucia, a Jojo właściwie od narodzin dba o młodszą siostrę, przez co rodzeństwo jest mocno ze sobą związane.

Sytuacja w domu jest trudna, bo Mamcia cierpi z powodu zaawansowanego stadium raka. Z bólem znosi to Tatko, ale również Jojo, który jeszcze nie do końca uzmysławia sobie nadciągający koniec. Spędza czas z Tatkiem, stara się jak najwięcej od niego nauczyć, brać za wzór, jednocześnie budując swoją tożsamość.

Kiedy Michael ma wreszcie opuścić więzienie, Leonie postanawia, że pojedzie go odebrać, zabierając ze sobą w podróż nie tylko przyjaciółkę, ale także dzieci. Nikt z nich nie wie, co przyniesie ta wyprawa.

książa, okładka, las

Przez fabułę "Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie" prowadzi nas dwoje głównych narratorów (o trzecim za chwilę) i to z ich perspektywy oglądamy rozgrywające się wydarzenia. Pierwszym narratorem i bohaterem jest Jojo, młody chłopak wchodzący w wiek dojrzewania, przyglądający się z uwagą i dużą dozą wnikliwości swojej rodzinie i otaczającemu go światu. Widzimy, jak wielką rolę odgrywają w jego życiu dziadkowie, jak z rezygnacją, ale też z gniewem,  przyjmuje nikłe zainteresowanie ze strony rodziców, jak troszczy się o siostrę. Jak wielkim wzorem jest dla niego Tatko i ile znaczą jego opowieści.

Drugim narratorem jest Leonie - kobieta, która bierze narkotyki, tęskni za ukochanym mężczyzną, zdaje sobie sprawę, że dla swoich rodziców jest źródłem rozczarowania, matka, która powoli uzmysławia sobie, że nie umie być matką i jest również źródłem rozczarowania dla swoich dzieci.

Narracja  Jojo przepięknie dokumentuje proces dojrzewania w "trudnej" rodzinie - poczucie odrzucenia, głód uczuć ze strony matki, zastępowanie jej przez dziadków. Jest obrazem szukania przez chłopca męskiego wzorca, a także stopniowego budowania własnej tożsamości. Jojo to niesamowity młody człowiek, wrażliwy, o kontemplacyjnej naturze, opiekuńczy wobec siostry. Są chwile, gdy widać w nim jeszcze dziecko, ale ma też w sobie determinację, by zachowywać się jak mężczyzna.

Narracja Leonie pozwala nam spojrzeć na rodzinę z nieco szerszej perspektywy. Zobaczyć, jak pewne wydarzenia postrzega ona sama i spróbować sobie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w jej uczuciu do Michaela jest coś niezdrowego. Dzięki wglądowi w jej wnętrze nie widzimy już tylko matki pozbawionej macierzyńskiego instynktu, ale też kobietę wewnętrznie rozdartą, która chwilami pragnie być prawdziwą matką, ale nie potrafi i szybko się poddaje, a do tego reaguje gniewem i atakami zazdrości na widok bliskości jej własnych dzieci. To wstrząsające doświadczenie.

Jesmyn Ward porusza w swojej powieści także kwestie rasowe, prezentując nam stosunek rodziców Michaela - białych - do związku syna z czarną dziewczyną, niechęć do zobaczenia i poznania wnuków. Autorka kieruje też swoją uwagę ku wciąż żywym amerykańskim koszmarom, czyli kwestii zaszłości na tle rasowym w południowych rejonach Stanów. Te przejawiają się we wspomnieniach Tatki z pobytu w Parchman, który naznaczył go na całe życie, a także w śmierci, jaka spotkała przed laty syna Tatki.

Tatko opowiada Jojo o Parchman, do którego trafił jako piętnastolatek, choć stara się pomijać najbrutalniejsze kwestie. Jednak jego opowieści krążą nieustannie wokół Bogasia - chłopca, którego tam poznał i z którym pracował na polach bawełny - zupełnie jak niewolnik, choć niewolnikiem nie był.

I tak dochodzimy do trzeciego, najbardziej niespodziewanego narratora - Bogasia, który jest... duchem.. Jego opowieść uzupełnia opowieści tatki, wypełniając te miejsca, których nie mógł poznać Jojo. Ale jego opowieść też nie jest pełna, bo Bogaś nie wie, dlaczego został w Parchman, choć z niego uciekł. Bogaś, który potrzebuje Jojo, by pójść dalej, nauczy chłopca czegoś ważnego o jego dziedzictwie. Duchy i świat nadprzyrodzony są w tej książce zupełnie naturalnym elementem. Choć nie są częścią namacalnej rzeczywistości, to współistnieją razem z żywymi i potrzebują ich.

Jesmyn Ward proponuje nam opowieść, którą można się delektować, rozsmakowywać się w niej i interpretować na wielu płaszczyznach. Opowieść, w której wielką wagę mają słowa - nie zawsze te wypowiedziane. Bo jeśli umie się słuchać, słyszy się też to, co niewypowiedziane.

"Śpiewajcie..." to doskonała lektura, która niewątpliwie zostanie z czytelnikiem na dłużej. Taka, która opowiada o konkretnej rodzinie i konkretnych wydarzeniach, ale jest też uniwersalna i podejrzewam, że różni czytelnicy wychwycą różne rzeczy dla siebie. Dużo w niej rozczarowania, którego nie sposób uniknąć, bo wpływ mają na nie ludzie, którzy nas zawodzą, i zewnętrzne, niezależne od nas okoliczności. A przecież tak czytelna jest w niej potrzeba każdego człowieka, by gdzieś należeć, z pieśń naszej duszy z kimś, z czymś rezonowała.

Co uderzyło mnie osobiście to odczytanie książki Ward jako opowieści o tym, jak ważna jest "dobra" śmierć, taka, którą umierający może zaakceptować, która nie rozdziera jego duszy na pół, nie przykuwa bólem do miejsca, z którego nie może się wydostać. Jak wiele znaczy, by odejść z poczuciem, że było się kochanym.

Powieści, których akcja rozgrywa się na trawionym przez problemy rasowe i postniewolnicze zaszłości Południu, zwykle są wstrząsające. Nie inaczej jest w przypadku powieści Ward. To, co autorka przytacza na kartach książki, to tylko przykłady, ale dobrze wiemy, że mające swoje odbicie w rzeczywistości. Ponadto laureatka National Book Award uzmysławia nam, że choć czasy się zmieniły, to mentalność ludzi niekoniecznie, a wydarzenia z przeszłości wciąż mają wpływ na żyjących.

Wspominałam, że Atwood pisała o książce, że to "wiwisekcja amerykańskich koszmarów" i tak jest rzeczywiści. I nie mówię tylko o kwestiach rasowych, ale również o wizji Ameryki dalekiej od cukierkowych obrazków kraju, w którym każdy może osiągnąć sukces. W powieści Ward zobaczymy prowincję, na której przez lata niewiele się zmieniło, gdzie bieda jest dziedziczna, a rodziny często bywają dysfunkcyjne. Gdzie dzieci często szybko muszą uczyć się dbać same o siebie, a dorośli topią problemy w używkach. Z tego świata nie można się ot, tak wyrwać, zostawić za sobą i zapomnieć - i to właśnie jest najbardziej rozczarowujące, a rozczarowanie prowadzi do rezygnacji.

Lektura powieści Ward jest trudna i bolesna, a ten ból może być naprawdę namacalny i wstrząsający, ale to też lektura ważna i potrzebna, bo zmuszająca do myślenia, do przeżywania czegoś mocniej i głębiej. To taka opowieść, obok której po prostu nie można przejść obojętnie, a do tego przepięknie ubrana w słowa (i w moim odczuciu przepięknie przetłumaczona). Słowa, które prowadzą czytelnika i które zostawią w nim ślad. Gorąco was namawiam do lektury.

Autor: Jesmyn Ward

Tytuł: Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie

Tłumacz: Jędrzej Polak

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Komentarze

Popularne posty