Maciej Siembieda, Wotum [recenzja przedpremierowa]
Chyba już to kiedyś mówiłam, ale powtórzę jeszcze raz: najtrudniejszym momentem w moim życiu wśród książek jest zawsze chwila, kiedy kończę lekturę jednego ze swoich literackich idoli i mam się o niej wypowiedzieć. Nic, co powiem czy napiszę, nie wydaje mi się adekwatne ani dość dobre, by zarówno oddać sprawiedliwość publikacji, jak i okiełznać moje myśli i odczucia.
Talent, warsztat i wiedza pana Macieja Siembiedy od początku działają na mnie onieśmielająco, choć staram się wszem wobec wyrażać swój zachwyt nad powieściami 444, Miejsce i imię oraz Gambit, a nawet argumentować, skąd ten zachwyt się bierze. Prawda jest jednak taka, że każda z nich dostarczyła mi wrażeń, które wymykają się prostym słowom i ocenom. A teraz znów staję jak uczniak przed profesorem, próbując powiedzieć, jak dużym zaszczytem była możliwość przedpremierowej lektury tak bardzo wyczekiwanej powieści, a także dokonać jej oceny.
Wotum Macieja Siembiedy to trzecia odsłona cyklu, którego łącznikiem jest postać IPN-owskiego prokuratora Jakuba Kani, którego znamy z powieści 444 oraz Miejsce i imię. Wracający ponownie do IPN-u Kania tym razem otrzymuje zlecenie przeprowadzenia półoficjalnego śledztwa w sprawie zamachu na jasnogórski obraz Matki Boskiej. Sprawcę zamachu, człowieka rzucającego w dzieło sztuki żarówkami wypełnionymi farbą, ujęto, jednak ojcowie paulini nie mają pewności, czy mężczyzna działał sam i czy obraz jest bezpieczny. Kania trafia na dwie tajemnice, które bardzo chce rozwikłać - jedna związana jest z pewną sektą, druga z samym obrazem. Prokurator nie wie jednak, że jego dociekliwość będzie nie na rękę nie tylko przeciwnikom Kościoła.
Maciej Siembieda po raz kolejny napisał książkę, w której doskonale wykorzystał warsztat historyczny i reporterski. Splótł ze sobą autentyczne wydarzenia, hipotezy wysuwane wobec jasnogórskiej ikony oraz fikcję literacką, tworząc spektakularną i porywającą historię, której ciężar dźwiga na swych barkach sympatyczny Jakub Kania.
Nie będę rozwodzić się nad faktem, że autor świetnie wykreował swojego bohatera, któremu daleko do postury macho i sprawnością czy wyglądem nie przypomina filmowego Indiany Jonesa, ale nie ustępuje mu w najmniejszym stopniu pod względem intelektu i uporu, z jakim docieka prawdy. Pisałam już wcześniej, jak bardzo Kania wzbudza moją sympatię. Przystojny, ale nie za bardzo, rodzinny człowiek, który lubi dobrze zjeść, kocha swoją rodzinę, czasem sprawia nawet wrażenie przeciętniaka, a jednak jego umysł działa na najwyższych obrotach (nawet jeśli czasem Kania popełnia błędy), a konsekwencja w działaniu prowadzi go do celu.
Kolejna odsłona serii pozwala nam bliżej poznać budzącego sympatię bohatera nie tylko od strony służbowej, ale i prywatnej, ponieważ autor poszerza osobistą historię Kani o nowe wątki, a także rzuca światło na te z przeszłości, zwłaszcza na zawiłe relacje z ojcem, które w "Wotum" przyjmują dramatyczny obrót. Dzięki temu zabiegowi czytelnik z każdym tomem zżywa się z bohaterem, lepiej rozumiejąc jego motywację i osobiste demony.
Jest w tej książce wszystko, co może przyciągnąć uwagę czytelnia - tajemnice, historia, śledztwo, akcja, niebezpieczeństwo, rozbieżne interesy Kościoła, prawda i fikcja, złączone z sobą nierozerwalnie i przedstawione niezwykle sugestywnie, a przy tym każdy element ma tu swoje miejsce i nie sprawia wrażenia wplecionego na siłę. Autor snuje swoją opowieść w sposób wciągający i niewymuszony, doskonale operując zarówno tempem akcji, jak i napięciem.
Po raz kolejny Maciej Siembieda udowadnia, że określenie erudyta jest w jego przypadku bardzo adekwatne. Dodatkowo świetnie panuje nad fabułą i wątkami. Każdy z nich ma swoje miejsce, każdy zwrot akcji wprowadzony jest w konkretnym celu, a wątki stopniowo się splatają i uzupełniają.
Autor z dbałością korzysta z języka, tworząc plastyczne opisy scen ("Pokonał kilka przystanków w towarzystwie ludzi, których zbiorowy nastrój mógłby statystować w filmie o wywózkach na Syberię") i detali ("szare, pomarszczone liszaje tynku, pokrywające ceglane ściany, wyglądały jak skóra trędowatego, dla którego nie ma już ratunku") czy dynamiczne opisy akcji, uzupełniając wszystko sporą dawką humoru (nie mogę tu pominąć ani zabawnych określeń, jak "uśmiechnięty ja emotikon" i "łatwe w obsłudze protezy słów", czy fantastycznych powiedzonek kapitan ABW - moja ulubiona to odpowiedź dotycząca makijażu na komplement od Kani).
Autor z dbałością korzysta z języka, tworząc plastyczne opisy scen ("Pokonał kilka przystanków w towarzystwie ludzi, których zbiorowy nastrój mógłby statystować w filmie o wywózkach na Syberię") i detali ("szare, pomarszczone liszaje tynku, pokrywające ceglane ściany, wyglądały jak skóra trędowatego, dla którego nie ma już ratunku") czy dynamiczne opisy akcji, uzupełniając wszystko sporą dawką humoru (nie mogę tu pominąć ani zabawnych określeń, jak "uśmiechnięty ja emotikon" i "łatwe w obsłudze protezy słów", czy fantastycznych powiedzonek kapitan ABW - moja ulubiona to odpowiedź dotycząca makijażu na komplement od Kani).
Jeśli miałabym szczerze powiedzieć (pozwólcie mi na to osobiste wyznanie), czy powieść zachwyca mnie tak samo jak Miejsce i imię, powiedziałabym: nie. Jednak po bardzo długim zastanowieniu doszłam do wniosku, że problem nie leży w samej książce, ale we mnie. Zdroworozsądkowo: to bardzo dobra historia, ma w sobie wszystko to, co tak podobało mi się w poprzednich odsłonach cyklu i z pewnością usatysfakcjonuje niejednego czytelnika (ja również jestem usatysfakcjonowana). Nie zaskoczyło jedynie na poziomie emocjonalnym, a raczej nie zaskoczyło aż tak, jak w przypadku wspomnianej poprzedniej powieści. Czytając Miejsce i imię, emocjonalnie zaangażowałam się zarówno w wątek dotyczący Jakuba Kani, jak i ten dotyczący genialnie wykreowanego Dawida Schwartzmana. Przedstawione w Wotum potyczki z instytucją Kościoła nie porwały mnie w tym samym stopniu (choć już wątek Jakuba i jego ojca poruszył mnie bardzo mocno), jednak nie sposób odmówić książce klasy i mocy przykuwania uwagi. Wotum to książka ze świetnie wymyśloną intrygą i poprowadzoną fabułą, wciągająca, jednak pod względem tematyki nie tak mi bliska (wątki wojenne od dawna są jednym z głównych kręgów moich zainteresowań kościelne tajemnice już nieco mniej). Co nie znaczy, że chciałabym, by autor zamykał się w jednej tylko tematyce. To, co robi, zawsze jest interesujące.
Nie można nie zauważyć, z jakim taktem i elegancją prowadzi autor wątki związane z instytucją Kościoła. Nie ma w tym jedynie poszukiwania sensacji, jest za to spojrzenie na jasne i ciemne strony. Ze względów fabularnych mroczne oblicze Kościoła wysuwa się na plan pierwszy, ale autor znalazł miejsce także na elementy, które stanowią dla nich przeciwwagę. Jest grzech i skrucha, kłody rzucane pod nogi i życzliwa pomoc. Wszystko wyważone, przemyślane i celowe.
Nie można nie zauważyć, z jakim taktem i elegancją prowadzi autor wątki związane z instytucją Kościoła. Nie ma w tym jedynie poszukiwania sensacji, jest za to spojrzenie na jasne i ciemne strony. Ze względów fabularnych mroczne oblicze Kościoła wysuwa się na plan pierwszy, ale autor znalazł miejsce także na elementy, które stanowią dla nich przeciwwagę. Jest grzech i skrucha, kłody rzucane pod nogi i życzliwa pomoc. Wszystko wyważone, przemyślane i celowe.
Maciej Siembieda to literacki fenomen, jakiego próżno szukać w polskiej literaturze. Ma wszystko, czego trzeba, by zyskać uznanie, a nawet uwielbienie czytelników: wiedzę, warsztat, umiejętność przeprowadzenia researchu i sięgania do źródeł oraz talent. Jego książki wymykają się gatunkowej klasyfikacji i są czymś więcej niż tylko rozrywką, a przy tym pozostają niezwykle przystępne w odbiorze. Takie powieści czyta się z prawdziwą przyjemnością, a jednocześnie w stanie wewnętrznego napięcia, które niełatwo opanować i które nie pozwala przerwać lektury w dowolnym momencie. Panie Macieju, czekam na więcej!
Po raz kolejny napisze Ci, że uwielbiam czytać Twoje teksty.
OdpowiedzUsuńPo raz kolejny powiem: dziękuję 💗
Usuń