Max Kidruk, Nowe wieki ciemne. Tom I Kolonia [Insignis]

 Max Kidruk, Nowe wieki ciemne. Tom I Kolonia [Insignis]

Czujecie czasem lęk przed lekturą? Mnie się on czasem zdarza, choć powody bywają różne. Czasem bardzo czekam na jakąś publikację, a potem obawiam się rozczarowania. A czasem patrzę na objętość i boję się, że stracę na lekturze czas, podczas gdy mogłabym poświęcić go na inne czekające w kolejce powieści. Pierwszy tom Nowych wieków ciemnych Maxa Kidruka, czyli Kolonia, przeraził mnie swoją grubością, ale postanowiłam się z nim zmierzyć. I wiecie co? Powiedzieć, że było warto, to nic nie powiedzieć

Kolonia to pierwszy tom serii Nowe wieki ciemne opowiadającej o świecie w XXII wieku.

Rok 2141.

Ludzkość na Ziemi nie otrząsnęła się jeszcze po clodis – największej pandemii od półwiecza – kiedy pojawia się nowy patogen, który infekuje wyłącznie kobiety w ciąży. Grupa immunologów stara się rozpoznać jego naturę oraz znaleźć możliwe powiązania z rejestrowanymi od jakiegoś czasu na całej planecie wyrzutami neutrin.

Tymczasem populacja Kolonii marsjańskich przekracza sto tysięcy mieszkańców; aż jedna trzecia z nich urodziła się już na Czerwonej Planecie. Jednak to nie oni zajmują najlepsze posady w zaawansowanej technologicznie gospodarce Marsa i politycznych strukturach: przegrywają z ziemskimi superspecjalistami i są zmuszani do ciężkiej, niemal niewolniczej harówki, wykonując fizyczną, niewymagającą kwalifikacji pracę.

Cierpliwość urodzonych na Marsie powoli się kończy, z roku na rok coraz bardziej pragną zmian, lecz nie zdają sobie sprawy z tego, że transformacja, o której marzą, może położyć kres istnieniu Kolonii… Czy budowana od niemal stu lat społeczność marsjańska zadrży w posadach od eksplodującej rewolucji?


Multiplikacja protagonistów


To jest książka, w której trudno wskazać jednego czy kilkoro protagonistów. To prawdziwe multiwersum postaci, z których jedne pojawiają się na chwilę, inne występują dłużej. I choć imiona części pojawiają się w nagłówkach rozdziałów, możemy jedynie zakładać, że są na ten moment dla tej opowieści istotni. Ale to nie znaczy, że liczyć się będą później. I że w ogóle przeżyją.

Autor kreuje mnóstwo postaci pierwszo- i drugoplanowych, zarówno na Marsie, jak i Ziemi. Nadaje im indywidualne cechy, buduje zaplecze etniczne, spektrum doświadczeń kształtujących osobowość lub wpływających na czyny, i robi to nie tylko precyzyjnie, ale i przemyślanie. 

Wykreowani bohaterowie są barwni, czasem budzą większą, czasem mniejszą sympatię. Ale przede wszystkim są niejednoznaczni, a ich wybory potrafią zaskoczyć, niejednokrotnie niemiło. Ich prawdziwe twarze, tak jak w życiu, odkrywamy w działaniu, w sytuacjach granicznych lub co najmniej trudnych. Jakby autor niejednokrotnie przypominał nam o tym, że to, co wiemy o ludziach, to tylko pozory, tylko część prawdy. I to się może obrócić przeciwko nam.

Postaciom z pierwszego i drugiego planu towarzyszą też bohaterowie poboczni, epizodyczne postacie, które nie są jednak szarą masą. Każdy w tej precyzyjnie zaplanowanej przez autora sieci relacji ma do odegrania jakąś rolę - za życia lub po śmierci. I w każdym tkwi potencjał, który Kidruk bardzo dobrze wykorzystuje.

Dużo, wszędzie, naraz


Tak jak wiele jest postaci, tak wiele jest w książce wątków. Ale siłą tej monumentalnej książki jest to, że każdy rozpoczęty przez autora wątek jest celowy. Choć czasem zdawało mi się, że fabularna nić urywa się nagle lub zostaje porzucona, by finalnie przekonać się, że pasuje doskonale do układanki i tylko czekała, by autor wyciągnął ją niczym asa z rękawa, choć przecież ona już tu była, stała się częścią książkowej tkanki.

Akcja rozgrywa się zarówno na Ziemi, jak i na Marsie - i mówiąc o tym mam na myśli całe planety. To nie jak w amerykańskim filmie, kiedy z kosmicznymi najeźdźcami mierzą się wyłącznie Stany Zjednoczone. Tu akcja rozgrywa się wszędzie i angażuje różne nacje. W rozgrywające się na naszej planecie wydarzenia wmieszana jest polityka międzynarodowa i wydarzenia w różnych częściach globu, wymagające współpracy na rządowych szczeblach. Nie inaczej jest na Marsie, gdzie wraz z napływem kolonistów różnych nacji przeniosły się etniczno-narodowe niesnaski i uprzedzenia.

Mamy w tej książce konflikty międzynarodowe, wojnę rosyjsko-ukraińską, walkę z klimatyczną katastrofą, eksperymenty medyczne i nie tylko, tajemnicze eksplozje neutrin, przemyt leków i broni, narastający konflikt między kolonistami a ich potomkami urodzonymi na Marsie, a przy tym zwyczajne, osobiste historie bohaterów. Zwykłe "ludzkie" troski wplecione w żarna historii. A to ledwie wierzchołek góry lodowej.

O tym, co dziś, tyle że jutro


Podczas lektury powieści zauważyć można, jak wiele z tego, co dzieje się na Ziemi dzisiaj, wplótł autor w historię rozgrywającą się w przyszłości. Dla pewnej grupy czytelników może być to powód do narzekań, bo czyż wizja przyszłości tak mocno oparta na znanej nam rzeczywistości nie powinna być bardziej "oryginalna", "pomysłowa", a nawet szalona? Ale gdy spojrzymy wstecz, zobaczymy, jak wiele historycznych procesów znajduje odbicie w naszej teraźniejszości, jak bardzo podobne mechanizmy do tych przeszłych kształtują "tu i teraz". Bo ludzie, jako gatunek, zasadniczo niewiele się zmieniają. Jedynie rozwój techniki daje większy zasięg ich konfliktom, chciwości czy żądzy władzy. 

I właśnie z tych obserwacji czerpie Kidruk, snując przed nami wizję świata, w którym człowiek eksploruje kosmos, ale zabiera ze sobą wszystko, co w nim dobre, i wszystko to, co złe.  Marsjańskie konflikty łudzącą są podobne do tych na Ziemi, choć pozornie koloniści starają się współpracować, bo od tego zależy ich życie. A jednak marsjańscy ukraińcy wciąż są diasporą, marsjańscy Rosjanie wciąż knują, marsjańscy Irlandczycy pędzą whisky i starają się trzymać razem... 

W wizji Kidruka nie ma naiwnej wiary w to, że eksploracja kosmosu i życie w nieprzyjaznych człowiekowi warunków odmieni ludzkość. Że koloniści wyzbędą się chciwości, pragnienia władzy i jej poszerzania, etnicznych uprzedzeń, narodowych waśni, terytorialności, nadmiernej ekspansywności, populizmu polityków. Te cechy wciąż tkwią w ludziach, a nieliczne jednostki, które próbują je zwalczać, są z góry skazane na porażkę. Autor nie mydli nam oczu, za to odbijając rzeczywistość we wcale nie tak krzywym zwierciadle, skłania do refleksji nad światem, w którym żyjemy. I mocno uderza czytelnika w splot słoneczny.

Kolonializm w czystej postaci


W tytułowej kolonii, choć jest ona poza Ziemią, w czystej postaci odbija się historia ziemskiego kolonializmu. Za szczytnymi ideami mówiącymi o postępie, rozwoju i działaniu na rzecz ludzkości, kryją się te same mechanizmy. Oto silni, zdrowi, bogaci czerpią garściami zyski, kręcąc na boku niejeden lewy interes, manipulując podległymi sobie ludźmi i jak udzielni panowie, z dala od rodzimych rządów i często wbrew zawartym przez ziemskie władze traktatom, działają zgodnie z własnym interesem i własną wizją świata.

I oczywiście bez skrupułów gotowi są wyzyskiwać i brać. Bo choć na Marsie nie ma rdzennych ludów, które można podbijać, to przecież każdy kolonista, który nie jest wysoko umocowany, może zostać "zużyty" i relegowany na Ziemię, gdy tylko przestanie być potrzebny lub zacznie komuś nagradzać. A młode pokolenie, dorośli i dzieci urodzeni na Marsie, są właściwie zakładnikami ich widzimisię. 

Sytuacja "dzieci z Marsa" niewiele różni się od sytuacji rdzennych ludów podbijanych przez najeźdźców w czasach kolonialnych. Nie dość, że nie mają możliwości opuszczenia kolonii, to są - mimo pełnoletności - właściwie ubezwłasnowolnieni. Ponieważ nie są obywatelami żadnego państwa na Ziemi, żaden rząd nie ma interesu upominać się o ich prawa. A młodzi są gorzej wykształceni, mają ograniczony dostęp do edukacji i niewielkie możliwości rozwoju, za to stanową chętnie wykorzystywaną darmową siłę roboczą. Ponieważ nie czują się chronieni przez władze, a do tego nie dano im prawa głosu we własnej sprawie, narasta w nich gniew, który - jak wiemy z historii - kiedyś musi wybuchnąć.

I tu duży ukłon dla autora, że potraktował ten wątek z powagą i wnikliwością, dokładnie analizując cały ciąg przyczynowo-skutkowy prowadzący do powstania konfliktu, fantastycznie odwzorowując kolonialne mechanizmy, a jednocześnie nie przedstawił wątki w czarno-białych barwach. Choć nasze sympatie naturalnie kierować się będą ku słabym i ciemiężonym, w obrazie, który kreśli autor jest wiele niuansów. Tu nie są wyłącznie dobrzy i  źli. Mamy tu bowiem słuszną sprawę, w której wykorzystywane są moralnie wątpliwe środki. Ludzie, którzy przekraczają granicę, trawieni frustracją zmieszaną ze słusznym gniewem, ale też nie zawsze emocjonalnie stabilni. Kapitalnie autorowi udał się ten obraz, w którym musimy raz po raz kwestionować nasze poparcie dla sprawy, biorąc pod uwagę drastyczne środki, do jakich uciekają się buntownicy, widzimy brak jedności w szeregach, ale też trudno nam dostrzec właściwe wyjście z sytuacji, w której druga strona ma na sumieniu wieloletnie zaniedbania i nie tylko. 

Kontakt?


Ale Kolonia to nie tylko opowieść o mrocznej naturze człowieka, kolonializmie czy geopolityce, które w świecie przyszłości nie ulegną znaczącym przemianom. To także - na razie dopiero rozpoczęta - intrygująca historia z pogranicza nauki, przywołująca nieuchronnie pytanie o to, czy jesteśmy w kosmosie sami.

Zupełnie wydawałoby się osobne wątki naukowych badań i eksperymentów zostają splecione z niemal pandemiczną historią i zapuszczają się w rejony refleksji o pozaziemskich (być może) cywilizacjach, które w niezrozumiały dla nas sposób próbują (być może) nawiązać z nami kontakt lub jedynie (być może) nas wysondować.

W tym wątku, na który składają się badania naukowców nad neutrinami i eksperymenty z kopiowaniem organizmów, a także walka z epidemiami, więcej niż niewiadomych niż odpowiedzi i trudno na ten moment cokolwiek zakładać. Zapewne więcej dowiemy się z lektury kolejnego tomu, ale trzeba przyznać, że rewelacyjnie autor "zajawił" temat. Choć w porównaniu z innymi wątkami ten rozwija się znacznie wolniej, a do tego silnie odwołuje do nauk fizycznych i biologicznych, to prowadzony jest z taką precyzją i doskonale budowanym napięciem, że wciąga czytelnika w prawdziwą otchłań domysłów. Rozpala zwoje mózgowe do czerwoności, ale znów świetnie objaśnia ciąg przyczynowo-skutkowy. 

I nawet nie mam do autora żalu, że na razie pozostawia nas bez odpowiedzi. Czy to kontakt czy może coś zupełnie innego? Nie wiem. Ale nie mogę się doczekać, gdy dalej podążę tą ścieżką.

Bez lania wody


Niejednokrotnie podnosiłam w recenzjach temat przegadanych powieści. Takich, które same w sobie pozostają interesujące i bardzo je sobie cenię, jednak dzięki bardziej stanowczym redakcyjnym cięciom i usunięciu duplikowanych lub niepotrzebnych pobocznych wątków zyskałyby na jakości i wyrazistości. Obawiałam się trochę tego przypadku, patrząc na ponad tysiącstronicowe wydanie. Powieść jednak bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła.

W Kolonii nie ma miejsca na niepotrzebne wątki czy zbędne dywagacje. W ogóle takich dywagacji nie ma. Autor nie zaprząta nam głowy wplecionymi w narrację wywodami czy przemyśleniami. To, co chce przekazać, pokazuje w fabule, rozwija w akcji i tak naprawdę, ufny w inteligencję czytelnika, buduje tą powieścią szerokie pole do refleksji własnych. 

Nie ma tu nadmiernie rozbudowanych "opisów przyrody", rozwodzenia się nad zbędnymi  detalami. Wszystkie opisy pełnią tu z góry przewidzianą funkcję i mają znaczenie dla przebiegu wydarzeń. A także dla kreacji świata przedstawionego, która jest precyzyjnie rozplanowanym szkieletem z polami powierzonymi wyobraźni czytelnika. Umiejętność decydowania o tym, co należy opisać, a co zaledwie zarysować, to sztuka i autor pokazał, że w tym względzie jest artystą.

Jeśli zaś chodzi o kreślone wątki, to tu autor wykazał się precyzją snajpera. Każdy rozpoczęty element fabularny ma w tej powieści znaczenie i każdy jest prowadzony umiejętnie. Nie ma ślepych zaułków, przeoczonych linii, porzuconych kwestii. One wszystkie tworzą spójną całość, choć czasem trzeba poczekać, by to dostrzec.

To, jak autor prowadzi swoją wielowątkową fabułę przypomina mi trochę ramę tkacką, do której przytwierdzono wiele różnych nici. Część jest cały czas wykorzystywana i splatana, a niektóre wydają się zwisać smętnie, zapomniane. Aż przychodzi ten moment, że ręka tkacza chwyta samotny sznurek i włącza w splot, całkowicie zmieniając jego układ lub wydobywając zupełnie nowe jego tony. I to sytuacja dla czytelnika najlepsza z możliwych, bo gwarantująca świetnie zbudowane napięcie i wiele zaskoczeń.

Co za wydanie!


Nie mogę nie wspomnieć o tym, że książka została świetnie wydana. Pomijam już twardą oprawę i szycie, co przy tej objętości chyba było jedynym słusznym wyborem. Bardzo podoba mi się, że blok tekstowy przecinają urozmaicające lekturę strony graficzne. Mamy tu zarówno czarno-białe ilustracje, jak i kolorowe błyszczące strony z grafikami wizualizującymi układ marsjańskiej kolonii, które stanową świetną pożywkę dla wyobraźni i dodają do zwartego tekstu nieco powietrza. Świetna sprawa.

Apetyt na więcej


Kolonia to wyjątkowa, monumentalna powieść science fiction, która pozostaje też dość przystępna. Fabuła niejednokrotnie odwołuje się do znanej nam rzeczywistości, której echa bezbłędnie rozpoznajemy, a bardziej naukowe fragmenty są też świetnie objaśnione.

To opowieść o człowieku, który zabiera ze sobą cały bagaż doświadczeń i swoją naturę, wraz z jej mrocznym obliczem. Historia konfliktów, które od wieków towarzyszą ludzkości, zmieniając tylko nieco swoje oblicze. O ludziach uwikłanych w mechanizmy, którym nie można się oprzeć, wciągniętych w żarna historii bez możliwości odwrotu. O wyzwaniach przyszłości i tych, które trwają nieprzerwanie. O frustracji, gniewie i ucisku. O żądzy władzy, ciemnych interesach i skrytych motywach. Buntach, wojnach, marzeniach i zawiedzionych nadziejach.

Świetnie napisana, wciągająca i emocjonalnie angażująca powieść pełna wyrazistych, rewelacyjnie nakreślonych postaci. Kidruk fantastycznie buduje i podsyca napięcie, umiejętnie zaskakując czytelnika, jednocześnie dbając o wiarygodne motywacje postaci i zbudowanie zaplecza dla wydarzeń. Wnikliwa wizja przyszłości, która boleśnie uświadamia, w jakim świecie żyjemy i ku jakiej przyszłości zmierzamy. Wciągająca od pierwszej do ostatniej strony i pozostawiająca czytelnika "na głodzie". Bo po tej lekturze "apetyt na więcej" wydaje się banalnym eufemizmem. Ja osobiście dla drugiej części jestem gotowa rzucić wszystko, niezależnie od tego, czy będzie miała tysiąc, czy dwa tysiące stron. Oby tylko autor i wydawnictwo nie kazali mi czekać zbyt długo. Bo to rasowe science fiction w najlepszym wydaniu i ja chcę więcej. Najlepiej zaraz. A wam polecam porzucić obawy i zabrać się do lektury. Bo będziecie zbyt nią pochłonięci by odczuć, że to ponad tysiąc stron!

Autor: Max Kidruk
Seria: Nowe wieki ciemne
Tom I: Kolonia
Tłumacz: Iwona Czapla
Wydawca: wydawnictwo Insignis


Egzemplarz recenzencki


Komentarze

Copyright © zaczytASY