Einar Karason, Wyspa diabła
Z Wyspą diabła Einara Karasona mam niemały problem. Bardzo chciałam tę książkę przeczytać, bo przyciągała mnie prosta okładka i informacje o jej kultowym wręcz statucie wśród Islandczyków. A jednak nie czytałam ją długo i długo zbierałam się, by napisać o niej kilka słów.
Akcja powieści rozgrywa się w latach 50. XX wieku w Reykiawiku, w dzielnicy Thulecamp zamieszkiwanej przez najbiedniejszych, często bezrobotnych i znajdujących się na marginesie społeczeństwa ludzi. To miejsce niebezpieczne, zwłaszcza dla przybyszów z zewnątrz, w którym dzieciństwo trwa krótko, a mieszkańcy często nie pracują, za to uczą się doskonale kombinować. A ich życie w barakach nie należy do lekkich.
Powieść Karasona jest po części opowieścią podejmującą społeczne problemy tamtych czasów, a po części rodzinną sagą skoncentrowaną na rodzinie Thomassonów - wielopokoleniowej, wieloosobowej, pełnej zawiłych więzi.
Przyznam, że nigdy nie byłam specjalnie zafascynowana Islandią jako taką, niewiele wiem o niej i o jej historii, dlatego może tak trudno było mi "wgryźć się" w tę historię. Musiałam szukać informacji, które pozwoliłyby mi zrozumieć zawiłe stosunki między mieszkańcami baraków a Amerykanami, ich fascynację tym krajem i nadzieje, jakie pokładali w kontaktach z obcokrajowcami. A ponieważ życie w tej nędznej dzielnicy nie było ani łatwe, ani przyjemne, powieść wywierała na mnie przygnębiające wrażenie.
A jednak broni się w moim odczuciu właśnie jako saga rodzinna. Perypetie poszczególnych członków rodziny, ich wzajemne relacje, życiowe drogi i wybory w miarę lektury stają się coraz bardziej interesujące. W dużej mierze nadal niełatwe losy bohaterów okraszone są dawką czarnego humoru. Przede wszystkim sami bohaterowie są interesujący, niepozbawieni wad (czasem mają ich całkiem sporo) i obarczeni licznymi problemami, ale pozostają prawdziwi, krwiści i nie ocierają się o groteskowość, choć autor portretuje ich w dość naturalistyczny sposób.
Problematyka społeczna również może okazać się ciekawa w tych aspektach, które są zrozumiałe bez znajomości historii Islandii, czyli odrzucenie mieszkańców baraków przez zamieszkujących "lepsze" dzielnice i wrogi stosunek obu grup, marzenia o zmianie statusu, potrzeba gromadzenia dóbr będących dla tych ubogich ludzi symbolem lepszego statusu. Nawet wiara pokładana w Amerykanach i marzenia o samej Ameryce, mimo że do niedawna nie znałam związków miedzy oboma krajami, są zrozumiałe i interesująco sportretowane.
Bardzo ciekawiło mnie, w jakim kierunku rozwinie się opowieść, czy stanie się mniej "mroczna", mniej przygnębiająca w odbiorze i w pewnym momencie zaczęłam zauważać zarówno humor, jak i to, że autor traktuje swoich bohaterów "sprawiedliwie" - wszechobecna mizeria, w której egzystują, nie jest ani przesadnie akcentowana, ani łagodzona - tak po prostu jest, a postaci albo się w tych realiach odnajdują, albo pogrążają w rozpaczy.
Nie jest to powieść łatwa w odbiorze i nawet nie potrafię powiedzieć, czy mi się podobała. Mój problem z jej odbiorem po części wynika z niewiedzy, a po części z okresu, w którym po nią sięgnęłam. Myślę, że żeby lepiej zorientować się, czy to książka dla was, powinniście spojrzeć na okładkową rekomendację Wojtka Szota. Przypuszczam, że czytelnicy zainteresowani tematem Islandii łatwiej odnajdą się w lekturze, dlatego najlepiej, żebyście przekonali się sami. W końcu kultowy wśród Islandczyków statut powieści (wydanej po raz pierwszy w 1983 roku) jest także rekomendacją.
Komentarze
Prześlij komentarz