[Luźne notki] Dlaczego to robimy, czyli wpis na drugie urodziny bloga

Mały AS i duży AS, czyli zaczytASY

Jak ten czas leci... Często to słyszycie? Ale to prawda! Mam wrażenie, że dopiero co zakładałam bloga, a tu właśnie mijają dwa lata od pierwszego wpisu. Samych wpisów jest tu już ponad 230. Jedne budzą większe, inne mniejsze zainteresowanie, a jednak ktoś je czyta, co zawsze mnie cieszy, ale też zaskakuje (naprawdę!), bo przecież blogi cieszą się coraz mniejszą popularnością. Może gdybym przerzuciła się na kanał na YouTubie... Nigdy nie mów nigdy, ale na razie jednak zaczytASY pozostaną w formie pisanej i wiedzcie, że doceniam każde odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz.


Przez te dwa lat przychodziły chwile zwątpienia czy zniechęcenia, ale jakoś prędzej czy później zawsze wracam do pisania. I kiedy zastanawiam się, jak upłynęły te dwa lata, przypomina mi się, jak wiele razy musiałam odpowiadać na pytanie "Dlaczego to robicie?". Pytają o to czytający znajomi, ale i nieczytający, pyta rodzina, która nie rozumie, że można na blogowanie "trwonić czas" (oczywiście część rodziny to rozumie, uff), pytają czasem obce osoby (na szczęście niezbyt często) i tak sobie pomyślałam, że rocznicowe Luźne notki poświęcę na udzielenie odpowiedzi.

Ale najpierw:

Jak to się zaczęło


Zaczęło się od... Instagrama. A właściwie od profilu, który miał być osobistym kontem, na którym miałam bawić się wpisami i fotkami, niekoniecznie książkowymi. Niewiele miał wspólnego z bookstagramem w dzisiejszym jego rozumieniu, dlatego nazwą wyjściową był mój nick Telrhosien (dla wielu nie do wymówienia i zapamiętania :-D). Ponieważ w moim życiu książki pełnią bardzo ważną rolę, pojawiały się w feedzie coraz częściej, a ja zaczynałam obserwować coraz więcej blogów i blogerów - począwszy od moich pierwszych przewodników, czyli Tomka z bloga Nowalijki oraz Marty z bloga Na regale u Marty Mrowiec (Marto, Tomku, pozdrawiam Was serdecznie!). Wciąż jednak zarzekałam się, że pisanie bloga to nie dla mnie i że nigdy (he, he!) tego się nie podejmę.

Tak naprawdę blog zaczął się od zachwytu Papiernikiem Rocha Urbaniaka. Zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach i wyraziłam swój zachwyt, po czym Wydawnictwo Tadam zaproponowało, że prześle mi tę książkę do recenzji. Recenzja miała być tylko instagramowa, jednak publikacja tak mnie zauroczyła, że poczułam potrzebę wyrażenia tego uczucia także poza Instagramem. I tak - 23 marca - pojawił się na blogu pierwszy wpis, a potem... kolejny, kolejny i kolejny. Dziękuję, Tadam, możecie czuć się rodzicem chrzestnym zaczytASów.

Skoro znacie już zaczytasową genezę, pora poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego wciąż to robię.

Dla darmowych książek?


Tia, jasne. To chyba najpowszechniejsze przekonanie. Blogerzy robią to, co robią, żeby wyciągać od wydawców darmowe książki (tak, piję tu do pewnego maila, który nieopatrznie ujrzał światło dzienne). W przekonaniu części czytelników właśnie darmowe książki skłaniają nas do prowadzenia blogów. 

Nie będę ukrywać, że naprawdę miło jest odbierać książkowe przesyłki. Te paczuszki, z gadżetami czy bez, umilają dzień. Ale prawda jest też taka, że potrafią być przytłaczające, wprowadzają w czytanie element przymusu - bo przecież nie chcemy zawieść wydawcy, który przesłał nam książkę - i pośpiechu, a także odciągają od czytania tego, co w danej chwili naprawdę mielibyśmy ochotę przeczytać. Najgorzej jest, jeśli powieść jest kiepska i wcale się nam nie podoba. W normalnym trybie rzuciłabym ją w kąt i nie traciła czasu, a tu, żeby napisać szczerą i dokładną recenzję, muszę się przemęczyć do ostatniej strony. Zatem darmowe książki to nie tylko radość, czasem to kłopot.

Współpraca z wydawcami również układa się różnie. Czasem wymagania są zawyżone, nie mówiąc już, że moim zdaniem na egzemplarz finalny zasługuje każdy recenzent, który podjął wysiłek przeczytania książki i przygotowania recenzji. Nie trzeba wysyłać ich na ślepo, można przecież mailowo zapytać, czy chciałabyś/chciałbyś także otrzymać książkę, którą można postawić na regale? Ale to temat na dłuższy wpis.  Powiem tylko, że gdyby chodziło TYLKO o darmowe książki, gra - dla mnie - nie byłaby warta świeczki. 

Choć z kilkoma wydawcami współpracuje mi się wspaniale (z każdym dziecięcym - ciekawe dlaczego? - i z kilkoma "dorosłymi"), ograniczam te współprace, żeby mieć większą kontrolę nad tym, co do mnie przychodzi i co muszę przeczytać.

Dla fejmu?


Tak, bo czytanie książek w kraju, w którym ponad 60% mieszkańców nie przeczytało żadnej książki jest ogromne zapotrzebowanie na książkowe blogi :-) Nawet czytelnicy książek nie czytają blogów nagminnie. Zatem dla fejmu to ja mogę szafiarką zostać (gdybym się jeszcze na ciuchach i stylizacjach trochę znała). 

Co nie zmienia faktu, że jest kilku blogerów i bookstagramerów, którzy prowadzą duże konta i poczytne blogi (i chwała im za to!), jest nawet kilka całkiem dobrych książkowych kanałów na YouTubie. I dobrze, niech się niesie wieść o dobrych książkach. Prawda jest jednak taka, że zdobycie blogowej sławy "na książkach" raczej jest rzadkością, a nie normą.

Z poczucia misji?


Tu mogłabym się zastanowić, bo faktycznie mam poczucie misji, jeśli chodzi zachęcanie do czytania i promowanie wartościowych książek. Jednak wiem, że docieram głównie do tych czytelników, którzy sami czytają lub którzy czytają swoim dzieciom. Moje poczucie misji jest więc zaspokojone tylko częściowo. Bardzo dziękuję każdemu, kto czyta moje wpisy i sięga po polecane książki, doceniam to niezmiernie. Jednak życzyłabym sobie, żeby te polecajki docierały i do "niedzielnych" czytaczy i zachęciły ich do czytania, oraz do rodziców, którzy swoim dzieciom nie czytają lub kupują losowe, często marnej jakości książeczki, by zwrócili uwagę na te wartościowe. Dlatego czasem w księgarni włącza mi się tryb "misjonarza" i podpowiadam błądzącym wśród regałów, co warto kupić :-) A najlepiej spełniam się jako "ciocia od książek" obkupując dzieciaki rodziny i znajomych.

Bo mogę!


Wiem, to trochę przewrotna odpowiedź, ale jest w niej coś prawdziwego. Piszę, bo mogę. Bo czuję taką potrzebę. Bo gdy czytam coś dobrego, chcę o tym opowiedzieć, a Instagram to dla mnie zwyczajnie za mało. Mogę tam pokazać zdjęcie i napisać kilka słów, ale dopiero blog pozwala mi rozwinąć i uporządkować myśli.

Czy gra jest warta świeczki?


Myślę, że dopóki pisanie sprawia mi radość, to tak. Jest warta. Bo najważniejsza jest w tym wszystkim moja satysfakcja. Egoistyczne? Być może. Ale dopóki z blogowania nie mam ani sławy, ani kokosów, to poczucie radości z pisania jest kluczowe. Jest motorem, który napędza mnie do działania i sprawia, że poświęcam swój czas na konstruowanie tekstów, robienie zdjęć, planowanie publikacji. 

ZaczytASY to taki mój mały plac zabaw, na którym sama ustalam reguły - ile i kiedy piszę, co polecam, jakie tematy podejmuję. Poza tym zabawa w blogowanie jest też formą mojej zabawy z Małym Asem, który chętnie włącza się w przygotowywanie zdjęć (także tych, na których go nie ma), w testowanie książek dla dzieci i pozwala mi nauczyć go oceniać książki i wyciągać z nich wnioski. I to jest nie do przecenienia.

Jeśli dotarliście aż do tego akapitu, bardzo Wam dziękuję. Za każdy przeczytany tekst, każde polubione zdjęcie na Insta, każdy komentarz. Za to, że sięgacie po polecane książki i że zaglądacie na bloga. Bo choć to nasz plac zabaw, jest on także dla Was. Jeśli choć jednej osobie ułatwimy wybór lektury, to już jest sukces.

Pamiętajcie, że możecie zaglądać na zaczytasowy fanpage na Facebooku, na którym pojawiają się informacje o nowych wpisach (nie spamuję obrazkami, które możecie znaleźć u innych), a przede wszystkim na Instagram, gdzie funkcjonuję pod połączoną nazwą składającą się z dawnego nicka i nazwy bloga telrhosien_zaczytasy i gdzie pojawia się również możliwość zdobycia książek.

Życzę Wam zdrowia w tym niewesołym czasie i odrobiny spokoju, żeby poczytać. Mam nadzieję też, że będziecie mi towarzyszyć przez kolejne lata. Tymczasem idziemy świętować!!!



Pozdrawiamy
Ania i Wojtek
zaczytASY

Komentarze

Popularne posty